Profesur to ma klawe życie!

Mój ojciec był profesorem co się zowie. Jeździł taksówkami i chodził do empiku na Plac Kościuszki we Wrocławiu czytać „Le Monde”. A nawet latywał to tu to tam po świecie, chyba że akurat podpadł bezpiece i miał szlaban. Latywał też do Warszawy na różne tam naukowe posiedzenia w PAN etc. i czasem mnie ze sobą zabierał. Huczący turbośmigłowiec produkcji radzieckiej unosił nas wysoko ponad socjalistyczną ojczyznę a piękna stewardessa pochylała się nade mną z tacą pełną półksiężycowatych cukierków w przezroczystym celofanie: żółte były cytrynowe a pomarańczowe – pomarańczowe. Sięgałem po nie z niejasnym poczuciem grzechu. Intensywne ssanie odtykało uszy a słodycz zalewała gardło i serce malutkiego mężczyzny. Po wylądowaniu braliśmy taksówkę z Okęcia do Pałacu Staszica albo na Plac Dzierżyńskiego, do hotelu. Ojciec sadowił się wygodnie na kanapie luksusowej Warszawy, zapalał carmena, a ja przylepiałem nos do szyby, chłonąc oczami splendory stolicy. Oglądaliśmy tam kiedyś, jak dźwig osadzał na wieży Zamku Królewskiego wielką kopułę, a innym razem delektowaliśmy się cudami techniki na nowo otwartym Dworcu Centralnym: ruchomymi schodami i rozsuwanymi drzwiami na fotokomórkę. Był wielki świat, nie to, co teraz.

Dziś już sobie w taksówce nie zapalisz, a na posiedzenia profesor Hartman junior jeździ do Warszawy pociągiem, klasą drugą. Z carskiej rewerencji dla profesorów, odziedziczonej przez ZSRR i zaszczepionej rządcom naszych „demoludów”, niewiele już zostało. Można powiedzieć, że ojciec był profesor pierwsza klasa, a ja profesor druga klasa. Zawsze to jednak coś.

Piszę o tym wszystkim – nie zgadniecie – w związku z planowaną nareszcie reformą emerytur. Otóż profesor, nawet ten drugiej klasy, ma tak dobrze, że o żadnej emeryturze nie chce słyszeć. Wywalczyliśmy sobie prawo do nieprzechodzenia na emeryturę w wieku 65 lat i pracowania jeszcze przez pięć. A gdy już zbliża się siedemdziesiątka, rozdrabniamy się nad miesiącem szczęśliwego rozwiązania ciąż naszych macierzy, bo od tego zależy, czy bezduszni biurokraci wyślą nas na emeryturę już teraz zaraz, czy może dopiero po zakończeniu kolejnego roku akademickiego. Gdy jednak przychodzi The Day i musimy odejść, to udajemy się na kawę do rektora, w nadziei użebrania jeszcze roczku na połóweczce etaciku. Na odczepnego dostajemy jeszcze semestrzyk i nuże szukać sobie roboty u prywaciarza, bo tam wolno zatrudniać emerytów. I tak ciągniemy do 75 albo 85, aż nam wyżre synapsy ze szczętem. Robota polega na tym, że raz w tygodniu zasiadamy za stołem w sali wykładowej i ględzimy trzy po trzy do tuzina osobników zajętych swoimi komórkami, za co nam należy się cztery kawałki, a obecnym i nieobecnym na wykładzie pięciu tuzinom wnusiów dyplom pedagoga albo innego ekonoma. Żyć nie umierać.

Ja bardzo proszę Pana Premiera, żeby w swojej reformie emerytalnej nie zapomniał o nas, profesorach, i w ramach wspierania nauki polskiej zechciał nie podwyższać nam wielu emerytalnego, lecz w drodze wyjątku wręcz obniżył go o trzy lata.