Liam Neeson i spełnione sny

Trochę nie pisałem, bo bywałem w świecie. Lecąc sobie z Paryża (a jakże!), otwieram sobie Newsweeka, a tam na całą stronę portret Liama Neesona. Te oczy… Nie żebym tu zaraz robił coming out, ale coś w ten deseń. Jestem z tym pięknym panem w stosunkach bliskich, acz skrajnie niesymetrycznych. On nic nie wie o moim istnieniu, a ja przecież za jego sprawą łykałem gulę młodzieńczego wstydu i upokorzenia. Jakiż mały się czułem, gdy Liam Neeson tak stał nade mną w kapeluszu, z nic nie mówiącą twarzą. Albo wtedy, gdy w dżinsach i z grzywką obtańcowywał i obcałowywał najlepsze dziewczyny na parkiecie, a ja podpierałem ścianę, nie mając nawet do kogo otworzyć gęby.
Mój wielki świat zaczął się w roku 1987 od Paryża, gdzie przez dwa miesiące mieszkałem i pracowałem, nawet nie tylko fizycznie, z narzeczoną u boku. Wracałem do PRL w stanie paraliżu estetyczno-egzystencjalnego, w dodatku z jakąś lewizną w bagażu, a więc i z duszą na ramieniu. Paryski sen rozwiał się już na Okęciu, a może dopiero w magicznym autobusie 175, łączącym dwa światy ulicą Żwirki i Wigury? Dziś czuję się w Paryżu jak człowiek i wracam stamtąd z radością, do mojej kwitnącej ojczyzny. A to tylko ćwierć wieku! Jesteśmy najszczęśliwszym pokoleniem – podbiliśmy Paryż!

Zanim to jednak nastąpiło, wielki świat odsłaniał się przede mną w różnych zaskakujących epifaniach. Praca na czarno, włóczęga, studenckie pokoiki, tu i tam. Wielkie patrzenie od dołu. Jednakże objawienie najbardziej wstrząsające miało twarz właśnie Liama Neesona. Równo dwadzieścia lat temu kręcono na terenie dawnego obozu w krakowskim Płaszowie sceny do filmu Spielberga „Lista Schindlera”. Miałem wielki fart – Lew Rywin, współproducent tego obrazu, kochana gruba fisza z cygarem w zębach, zatrudniał mnie w ekipie filmowej w roli „stacza”, czyli osobnika, który staje przed kamerą w czasie ustawiania świateł i rekwizytów, celem oszczędzenia sił aktora, odpoczywającego w swojej przyczepie-garderobie. Jedyna kompetencja stacza to oprócz umiejętności stania – dokładnie ten sam wzrost, jaki ma jego aktor. Ja zastępowałem Bena Kingsleya, aktora wielkiego, acz nikczemnego wzrostu, grającego tam księgowego Izaaka Sterna. Liam Neeson grał zaś samego Oskara Schindlera i też miał swojego stacza, Amerykanina, który owego szczególnego dnia jakoś nawalił. Neeson sam więc sobie musiał być staczem. A plan nie był łatwy – było już ciemno, a scena przedstawiała dwóch mężczyzn rozmawiających w świetle reflektorów ciężarówki. Ustawienie lamp w taki sposób, aby wydawało się, że to właśnie owe reflektory oświetlają plan, jest trudnym zadaniem. Dlatego wyjątkowo długo, bo co najmniej przez dziesięć minut musieliśmy stać w pozycji scenicznej, zanim Spielberg i Kamiński uznali, że to, co pojawia się w oku kamery wygląda dostatecznie filmowo. Stanęliśmy w ciszy, w dziwnym świetle żółtych reflektorów naprzeciw siebie – on i ja. Liam Neeson w pięknym kostiumie, zabójczo przystojny, w kapeluszu, wysoki czterdziestolatek. I ja – obszarpany, chudy dwudziestopięciolatek z prowincjonalnego miasta wschodniej Europy; słowem zero. Oskar Schindler miał tu za chwilę rozmawiać z Izaakiem Sternem, więc i my musieliśmy stać patrząc sobie w twarze, jak to czynią rozmówcy. No i staliśmy. Bez jednego słowa, bez jednego uśmiechu, bez najmniejszej choćby interakcji ludzkiej – przez dziesięć minut co najmniej. Nie było żadnego „hi!”, żadnego „thanks” – plebs miał zakaz odzywania się do aktorów, a zakaz ten jakoś spontanicznie rozciągał się na drugą stronę. Żelazna kurtyna między nami. Egzystencjalny skandal: patrzenie sobie w oczy, stanie twarzą w twarz, a jednak całkowicie puste i pozbawione znaczenia. Wyobcowanie zabsolutyzowane, nie dające się przezwyciężyć nawet przez nagość ludzkiej twarzy i wymowność ludzkich oczu. A kilka dni później był bal dla ekipy w pewnym lokalu koło rynku. Ten sam Liam Neeson, znany mi w postaci Oskara Schindlera, odzianej we wspaniałe garnitury i płaszcze, teraz w dżinsach i z grzywką…

Tak się złożyło, że dwa miesiące później byłem w Nowym Jorku. Zbierałem z ulicy nadpsute owoce i kupowałem obrzydliwe zimne hot dogi za pół dolara. Zachwycony i szczęśliwy obywatel świata is spe. Nie wiem, kiedy to się naprawdę stało. Pewnie nie tak dawno. Ale dziś patrzę w przystojną twarz Liama Neesona i w te same oczy na zdjęciu bez cienia wstydu ani upokorzenia. I jestem pewien, całkowicie pewien, że gdybym znowu był staczem i musiał patrzeć w te oczy na żywo, tak jak wtedy, byłoby już normalnie i po ludzku. Wszyscyśmy jakoś dorośli i świat razem z nami.