Kołysanka dla Jarka

Premier in spe, dr Jarosław Gowin, z zawodu znawca i piewca polskiego katolicyzmu, dawno już nie jest skromnym redaktorem bożego naówczas miesięcznika, grzecznym, dobrze ułożonym „młodym człowiekiem”, chwalonym przez krakowskie matrony, podające rączki do ucałowania z najsłodszym uśmiechem „przerażonym naszym ustom”. Na szczęście, choć młodość się skończyła, pozostała uroda i maniery, więc matrony jeszcze ochocze (do czasu). Z tą grzecznością i skromnością to jednak jakoś wychłódło. Senatorskie i poselskie fotele dobrze wszak robią na arogancję, a ministerialne to już w ogóle! Zresztą w pewnym wieku można sobie pozwolić na nazywanie rzeczy po imieniu, ku młodzieży wychowaniu. Taki to styl krakowski. Ale znają go nawet w Rosji: wysoko sidisz, grubo kriczisz. Dał nam przykład Legutko, jak pyskować mamy. Nie po to się w mieście robi karierę, żeby potem swego głośno nie mówić. Znaczy tego, jaka jest prawda, święta prawda. Kto smarkacz, a kto zboczeniec. I co mi kto zrobi? Tylko że potem się wypada z towarzystwa i zamiast zażywać uwielbienia matron, trzeba się zadowolić tuzinem zgiętych w pół sekretarzyków. Jaka to przyjemność wiedzieć, że choć wszyscy się kłaniają, to mówią o nas jak najgorzej. Żadna. Lepiej więc brnąć do góry, żeby za karę płaz jeszcze bardziej się płaszczył. Pan Profesor Minister będzie łaskaw raczyć zaszczycić… Jestem wielki i samotny. Nikt mnie nie rozumie. Każdy tylko czegoś ode mnie chce, a jak by przyszło co do czego, to w łyżce wody by utopił. Gdybyż wiedzieli, jaki jestem naprawdę… Takie to są refleksje „naszych mniej wybitnych kolegów” (licentia poetica prof. Józefa Lipca) przy goleniu, mnie również nieobce.

Jarosław Gowin, jak mniemam, apetyt ma znaczny. Pikny do cudu (to Tetmajer), urodzony beniaminek, więc czemu nie? No ale wyżej ministra już tylko premier. Czy to możliwe, aby Jarosław Gowin naprawdę nim został? Może jak „zdereguluje”, a Tusk spełni swoją obietnicę odejścia, to rzutem na taśmę, w razie wygranych wyborów? Kto wie. Oj, cicho, cicho, żeby nie zapeszyć. Otóż, dzięki Wszechmogącemu, scenariusz to raczej bajkowy. Dla Tuska Gowin to haracz zapłacony za utrzymanie skrajnie prawicowego skrzydła partii. Taki książę, którego na królewskim dworze przyjmuje się z honorami, lecz z całego serca nie cierpi. Z punktu widzenia premiera Gowin to przedstawiciel „onych”, czyli „czarnych” i „oszołomów”, tyle że trochę znośniejszy niż ci od Jarka K. Gdyby miał go namaścić, to chyba smołą. Cała nadzieja w tym, że się Gowin na tej sprawiedliwości sam wyłoży albo go palestra zagra na śmierć w swoich gierkach. Tusk też swoją partię rozgrywa jak podwórkowy meczyk. Parę kiwnięć i brama. A Gowin w szefa zapatrzony, nie wie, gdzie gała poleciała, więc go szef tym łatwiej ogra.

Tusk Gowinowi na nic. Trzeba Tuska kochać, podziwiać i przeczekać. Byle się utrzymać, postawić na silnych prawników „obojga praw”, którzy coś tam sobie ugrają, ale w zamian ostrzegą i osłonią (z bożą pomocą, ma się rozumieć). Byle w mediach nie podpaść, nie dać się wystawić. Wtedy może jakaś wojenka o schedę za trzy lata? Niestety, szabelek mało i jakieś takie cienkie. Bo partię to trzeba za pysk. Tu nie ma miejsca na sentymenty i skrupuły, a Gowin może i grzeczny już nie jest, ale żeby zaraz twardziel? No i przydałoby się jakieś poparcie. Członkowie PO tymczasem do kościoła może i chodzą, ale nic ponadto. Co do wyborców zaś, to jak już trzeba być skrajną prawicą, lepiej nią być z Jarosławem Polskęzbawem niż z Gowinem, co pod Tuskiem służy. Na Kraków może i wielbicieli gowinowych wystarczy, ale na „głęboki teren” to za krótkie nogi.

No ale czemu ja się tak pastwię nad Gowinem? Ano dlatego, że będąc ministrem sprawiedliwości już kilka miesięcy, nadal się nie dowiedział, jak skonstruowane jest państwo demokratyczne i jaka jest rola jego resortu i jego samego jako ministra. Kultura prawna w Polsce jest na poziomie magla, ale żeby minister był jak ta maglarka, tego zmilczeć się nie da. Otóż mamy w demokracji podział władzy. W ramach tego podziału władza sądownicza zajmuje się wykonywaniem i stosowaniem prawa (czasem też jego interpretacją i oceną), a władza ustawodawcza (sejm) jego tworzeniem. System wprawdzie szwankuje, bo prawo tworzy u nas głównie rząd, niemiej jednak szczytem zepsucia jest wtrącanie się do procesów legislacyjnych akurat przez tego ministra, który odpowiada za nadzór nad stosowaniem prawa przez wymiar sprawiedliwości. No, chyba że chodzi o ustawy ułatwiające pracę sędziom, a więc o własny resort ministra. Wtrącanie się do spraw innych resortów przez ministra sprawiedliwości, forsowanie swoich projektów legislacyjnych przez osobę mającą strać na straży rozdziału administracji od władzy sądowniczej i legislacji, jest przejawem tyleż arogancji, co ignorancji. Do szkoły-ć, WOSu się uczyć, a nie w ministry!

Mogę jakoś wybaczyć Gowinowi, że nie złożył mandatu poselskiego, gdy został ministrem (jakkolwiek powinien był to zrobić), ale wyjeżdżanie co i rusz z projektami politycznymi i jeszcze przechwalanie się tym, jest nie do zniesienia. Niechaj sobie zawody „dereguluje” minister pracy, w pisk mrożonych zarodków niechaj wsłuchuje się minister zdrowia, a lesbijstwo w konwencjach o ochronie kobiet przed przemocą domową demaskuje minister od równego statusu – minister sprawiedliwości ma swoją powściągliwością w politycznych aspiracjach dawać społeczeństwu najlepszy przykład, na czym polega rola strażnika praworządności z ramienia rządu. Na pewno nie polega na „byciu wyrazistym”, „wcielaniu w życie własnych poglądów, z mandatu wyborców” i reformowaniu państwa. Nie ten stołek, proszę pana.