Motofrajer

Przychodzi taki dzień, a nawet nie jeden, w życiu prawdziwego mężczyzny, że musi się rozstać ze swoim samochodem. Gdy wiedzie go na żyletki, to jakby do grobu odprowadzał. To samo cmentarne uczucie: zmarły odebrał mi kawałek mnie samego, zmienił nieodwołalnie moje życie, które teraz musi już toczyć się bez niego, a co gorsza przypomniał mi o mojej własnej śmierci, co już przecież nie tak daleko. Rozpaczy i rozżaleniu w sukurs przychodzi wszak satysfakcja, że jednak my jeszcze żyjemy, a zmarły zwolnił trochę miejsca, które można zająć samemu albo obsadzić czymś nowym i ciekawszym niż ten świętej pamięci nieboszczyk.

I samochód, idąc na złom, zabiera ze sobą nieodwołalnie ten kawałek naszego życia, w którym on to właśnie był naszym samochodem. Mamy powody go nie lubić go za to, że ukradł nam kęs życia, który wraz z nim się skończył, pochłonięty przez wieczność byłości. A poza tym jest w tym zawsze jakaś realna strata, bo nowy samochód, choćby o niebo lepszy, niektóre rzeczy mimo wszystko będzie miał gorsze. To już nigdy nie będzie „to samo”. Może fotel już nie taki wygodny, może zawieszenie nie tak miękkie, może bagażnik mniejszy.

Mimo to, skoro czeka na nas nowy smarami pachnący nabytek, oczka schną, a pogoda ducha wraca rychle, na sam widok kolejnego towarzysza życia, połyskliwego świadka nowej jego epoki, której jak zawsze wyglądamy z nadzieją (wszak życie zaczyna się po czterdziestce, pięćdziesiątce itd.). Odczuwamy nawet coś w rodzaju wdzięczności dla nieboszczyka, że raczył się dyskretnie usunąć i z czystym sumieniem pogrzebać, robiąc miejsce młodszemu. Czy może samochód dać większy dowód wierności i miłości dla swego pana, niż umrzeć śmiercią techniczną, gdy pan ma już dalej idące ambicje i możliwości?

Bywa jednak i tak, że miast na złom, prowadzimy swego rumaka na targ niechcianych samochodów i pozbywamy się go, niepomni na wierne jego służby, niepomni na swoje własne doń przywiązanie. Zdradzamy i porzucamy jego i samych siebie, wiedzeni na pokuszenie przez obłe kształty kosztownego następcy oraz cudowne perspektywy tego fragmentu naszego żywota, który spędzimy razem.

I ja mogę dziś powiedzieć: za Citroena byłem szczęśliwy. Dziękuję ci, że byłeś, że jeździłeś, że się psułeś (ale jaka to była radość, gdy trzeba było wykupić cię z warsztatu i odnowionego, nieledwie uświęconego skuteczną naprawą, uwozić w miasto!), że byłeś ze mną w rowie i we Włoszech, że słuchałeś się mnie i wiozłeś daleko ode mnie samego, wiernie towarzysząc mym marzeniom i złudzeniom. Dziękuję, żeś był mi sługą, a ja mogłem być ci panem. Dziękuję, że byłeś wierny i niczego nie chciałeś w zamian. Dziękuję ci, ale już cię nie potrzebuję. Swoją drogą, co się z tobą stało, chłopie, że kupiłem cię za 24, a sprzedaję za 7! Czy ja też tak tracę na wartości? No nie, jak się jeszcze jakoś trzymam. Odpadasz trochę, kolego. Ja jadę dalej. Nie z tobą.

Moje pożegnanie z Citroenem jest jednak trochę nietypowe. Porzucam go nie dla wymarzonego trzyletniego Subaru, nie dla Dodge`a Calibra ani Nissana Qashqai z drugiej ręki, lecz dla starego Volvo, co to niejedno już pewnie widziało. Kto sprzedaje samochód, by kupić auto jeszcze dwa lata starsze i dopłacać do tego interesu kilka tysięcy! Ano ja. A dlaczego? Bo mi się tak podoba. Bo sąsiad ma Volvo. A może inaczej – może dlatego, że tak po postu się złożyło? A może Bóg tak chciał? A może tak już musiało być? Kto to wie, jak to wszystko się kręci. Lecz cokolwiek się stanie, choćby i zaraz się ów nowy a stary wóz rozleciał, ja, prawdziwy mężczyzna, zawsze będę bez winy. Bo co się stało, to widocznie miało się stać i służy czemuś lepszemu, co ma stać się w przyszłości. Nie muszę być racjonalny, bo wyższe nade mną i nieprzeniknione czuwają racje. Oto i męska metafizyka. A baby? A baby są jakieś inne.