Gaudeamus, idiotes!

Idzie Nowy Rok. Akademicki. Rzesze wylęknionych bluźnierców drżą na myśl o konfrontacji z własną niemocą w zwielokrotnionym obliczu studentów. Tyle miesięcy spokojnego lata i gdzie to wszystko się podziało? Zleciało na niczym, jak zwykle. Tylko do grobu znowu ciut bliżej. Co uczyniliśmy złego, że znów musimy womitować zwątlonymi gardłami breję nikomu niepotrzebnych słów, spływających jak flegma z naszych odrętwiałych i zarobaczonych mózgów? Za jakie grzechy do naszych pensji dopisano te godziny udręki, gdy patrząc w młode znudzone oczy, widzimy swe zmarnowane żywoty i wydrenowane umysły?

Dwa złote osiemdziesiąt groszy odlicza monotonnie minuta po minucie zegar wykładowcy ze stopniem doktora. Bochenek chleba, bochenek chleba, bochenek chleba. Łatwego, a jakże gorzkiego chleba. Otwieranie sali, światło, okno, szuranie krzeseł – wszystko wliczone. Urwać pięć minut. Wysłać studenta po klucz. Zetrzeć tablicę. Każda minuta jest droga. Gardło ściśnięte, jakby płaczem, język kołkiem staje. Oszukać czas – może student coś powie? Nie powie? A co ma mówić? Wszystko jest przecież jasne – czekamy na koniec. 90 minut wyjętych z życia. Przerwa, herbata, znów to samo. Ściana i groch. Echo w opuszczonym teatrze. Kłujący ból wysuszonego gardła.

Po strasznym 1 października mój aparat głosowy, zasilany małą i niezbyt mi drogą cząstką mego umęczonego i schorowanego mózgu, odtwarza jakiś nieznany mi i nic mnie nie obchodzący plik MP3. Bełkot, na którym nie zatrzymałbym pilota nawet na pół minuty. Wiem, że nic nie wiem, a tyle mam do powiedzenia! Bite półtorej godziny bez przerwy gęba mi się nie zamyka! Czy na to dobry Bóg stworzył gębę? Czy Matka Karmicielka nie lubi ciszy? Dlaczego każe swej dziatwie tak nadwerężać delikatne strunki? W dodatku ta moja gęba robi jakieś dziwne miny, których nigdy nie widziałem w lustrze. Miny zapamiętane przez studentów stokroć lepiej, niż cokolwiek z tego, co zdołam powiedzieć. Zgroza. Grecka tortura. Niech by Zeus Gromowładny przywalił kiedyś w ten cały gimnazjon! Tylko me oczy, wciąż jeszcze bystre, szukają instynktownie, na końcu sali, gdzie chowają się skuleni, w poszukiwaniu resztek prywatności, nieliczni studenci, tej jednej twarzy, na której odmaluje się ślad zainteresowania lub choćby zrozumienia.

Jeśli zda się nam, że coś pełga na obliczu efeba, ogarnia nas katharsis. Wokół tej uszczęśliwiającej wizji Inteligentnej Twarzy osnuwamy wielki mit Dobrej Grupy i Sensu Naszej Pracy Mimo Wszystko. Do czasu, aż nadejdzie dzień egzaminu. U kresu bolesnego semestru złudzenia rzucają swe sztandary przed naszym biurkiem. Czwórka za każdy z nich, piątka – za jedno sensowne słowo. Dotkliwie oszukani i zawiedzeni po raz trzydziesty trzeci, szukać będziemy pocieszenia w krótkich wakacjach i w tym cudownym narastaniu wiosny, leczącym traumę drugiego semestru. Wiosny zapowiadającej lato. Jedyną porę, gdy każdy nauczyciel robi to, co kocha najbardziej: nie uczy.