Moja niedola

Rozpoczyna się nowy rok akademicki. Armia 1600 wykładowców filozofii rusza do boju o duszyczki studentów. Ich cel jest jeden: przeciągnąć absolwentów naszych szkół na jasną stronę mocy, gdzie kwitnie kultura umysłowa i wszelka inna. Jesteśmy po to, by zachęcać studentów, aby wstąpili w gościnne progi polskiej inteligencji, stali się ludźmi myślącymi, czytającymi, wrażliwymi, ideowymi. Romantyczna to misja.

Niestety misja z roku na rok coraz bardziej przypomina mission impossible.

Nasi studenci uczeni są od małego, że szkoła i studia są po to, aby osiągnąć w życiu sukces, czyli zdobyć dobrze płatną pracę i jako tako się urządzić. Aby do czegoś dojść, potrzebne są dyplomy. Aby otrzymać dyplom, trzeba zdać egzaminy. Aby zdać egzaminy, trzeba wiedzieć, z czego będą pytać. A jak już się wie, z czego będą pytać, to trzeba się nauczyć.

Inaczej mówiąc, trzeba zagrać w grę: ty mi zadajesz, a ja zdaję. Gra musi być jednakże zorganizowana w taki sposób, żeby pewien rozsądnie określony, niezbyt duży i dla każdego wykonalny wysiłek zapewniał wygraną. Oczywiście warto by też czegoś się nauczyć naprawdę. Muszą to być jednak rzeczy praktycznie przydatne w szukaniu pracy i jej wykonywaniu. Poza tym uczelnia może zaoferować jakieś zajęcia „ogólnorozwojowe”, których celem jest „rozwijanie swoich zainteresowań” oraz relaks. W takich zajęciach student powinien móc uczestniczyć dobrowolnie. Jeśli zaś je wybierze, to wykładowcy powinni się starać, aby były interesujące.

No i co począć z takim podejściem studentów do zajęć z filozofii czy innych „przedmiotów humanizujących” (to oficjalna nazwa!)? Jak się przebić, gdy okoliczności wskazują nam jedną jedyną drogę: być interesującym. Tymczasem w filozofii nie chodzi o dogadzanie niczyim zainteresowaniom, lecz o prawdę, mądrość i takie tam.

Dawniej łatwiej było się porozumieć, bo studenci wierzyli, gdy mówiło im się, że coś jest naprawdę ważne. Dziś ważne jest tylko to, co praktycznie użyteczne bądź interesujące. Idea wykształcenia jako wdrożenia w dzieje kultury lub „ducha”, obcowania z dorobkiem umysłowym, artystycznym oraz ideowym ludzkiego rodu, ta idea, powiadam, wyparowała, razem z całą mieszczańską formacją rodem z XIX wieku, obejmującą rozmaite fanaberie i pretensje intelektualne, polityczne i ogólnie „duchowe”.

Nie dogadasz się dziś ze studentami, gdy próbujesz im wmawiać, że jakiś tam Szekspir czy Goethe, nie mówiąc już o jakimś tam Platonie czy innym Kancie, to mimo wszystko coś bardziej doniosłego niż ostatnio grany w kinie film czy kolejny tom znanej sagi fantasy. Każdy bowiem ma swoje zainteresowania, których nie należy „wartościować”.

Sytuacji nie ułatwia daleko idące sprostytuowanie resztek kodu kulturowego, który na co dzień służy do mędrkowania, popisywania się wiedzą (a to jeszcze pół biedy), a co gorsza – do podstemplowywania kołtuńskiej i obłudnej retoryki. Młodzież świetnie to czuje i instynktownie odrzuca – okazując raczej znudzenie niż bunt – wewnętrzny fałsz wszystkich oficjalnych (w tym również szkolnych) „deklaracji wartości i idei”.

Nieszczerość, płycizna i konformizm wszystkiego niemal, co szerzej funkcjonuje w przestrzeni publicznej, sprawiają, że zaciera się w ogóle pojęcie obłudy i zakłamania. Mało kto bowiem wie, co to obłuda, gdy zakłamane jest prawie wszystko, gdy większość z nas traktuje zadanie wypowiedzenia kilku zdań „na tematy ogólne” wyłącznie jako egzamin z poprawności.

A filozofia ma tymczasem wszystko na odwrót – tu się podważa, kwestionuje, analizuje, rozważa, nadziewa na patyk i ogląda ze wszystkich stron, niczemu nie dowierzając. I w dodatku robi się to nie dla samej przyjemności rezonowania, lecz z namiętności dla rozumienia świata i ludzi.

Frustracja „odchamiaczy”, jak to gorzko o sobie czasem mówimy w gronie wykładowców „humanizujących”, jest z roku na rok coraz większa. Władze do tego stopnia nie interesują się kształceniem ogólnym, że bez sprawdzenia, co się dzieje, rutynowo, a nieszczerze, zapewniają co roku, że „przedmioty humanistyczne są bardzo ważne i powinny być wykładane na wszystkich kierunkach, także politechnicznych”.

Otóż są, drogie Ministerstwo! Na razie. Tylko że z każdym rokiem w coraz mniejszym wymiarze. A słynne Krajowe Ramy Kwalifikacji to już dla nas istny pogrom. Bo jak tu zmieścić w palecie „umiejętności i kompetencji”, zapisanych w „profilu” absolwenta inżynierii lądowej albo weterynarii, pojęcie jakiekolwiek o sprawach filozoficznych, literackich, politycznych itp.?

Jeśli w ogóle jeszcze istniejemy, to prawem inercji oraz – po trosze – z powodu przekonania, że jest jakieś pokrewieństwo i ciągłość między mszą i innymi „rytuałami aksjologicznymi” a całą tą „humanistyką”. Przecież i tu, i tam leje się wodę i bije pianę z „opowieści dziwnej treści”.

Nic dziwnego, że najczęściej instynktownie uderzamy w tony konserwatywne, by chronić swój byt. Ale czym bardziej w te tony uderzamy, tym bardziej jesteśmy żałośni w oczach naszych studentów, którzy dobrze wiedzą, jaka obowiązuje w tej grze hierarchia.

Lepiej więc, z dwojga złego, być „śmiesznym panem od filozofii” niż „księdzem bez święceń”. Osobiście, jako wykładowca filozofii, jestem chyba czymś po środku. Ot, dola, niedola filozofa na służbie.