Dekada bez mędrca

Dziś upływa 10 lat od śmieci największego filozofa ostatnich dekad XX wieku – Jacques’a Derridy. Umarł na raka trzustki, tak jak niedługo później amerykański filozof Richard Rorty, polski matematyk Andrzej Hulanicki, Steve Jobs, a ostatnio wiemy kto. Straszna i podstępna choroba.

Derrida był filozofem absolutnym i bezkompromisowym. Takim jak Hegel albo Husserl i chyba nikt więcej. Jego monstrualny mózg mieścił w sobie zdumiewającą i z niczym znanym mi z autopsji nieporównywalną erudycję literacką. Całe jego życie poświęcone było najwnikliwszej lekturze poezji, prozy literackiej i tekstów filozoficznych. Czytał wszystko, co napisane między wierszami i między literami, obsesyjnie oczarowany niewyrażalnym, nieobecnym i niewysłowionym.

Jak sęp krążył po kręgach dialektycznej refleksji, polując na zjawiające się w oślepiającym potoku wszechobecnego logosu przebłyski archaicznego bezsensu, w których niczym w semantycznych katastrofach niegdyś wyzwalała się owa jasna energia sensu, rozchodząca się następnie w milczącym niebycie jak fala Wielkiego Wybuchu, oplatając praniebyt siatką tekstualności.

Derrida był przy narodzinach każdego sensu i każdego bytu, zaświadczając o pozorze każdego istnienia i grozie każdej substancjaności. Był kustoszem prabytu i praniebytu, kapłanem świętej pustki, egzorcystą szatańskiej mocy tego, co substancjalne, samotożsame, metafizyczne. Był mistrzem hiperrefleksyjnego i samodestrucyjnego dyskursu, który wszystko otwiera i niczego nie zamyka. Był naprawdę wyjątkowy.

W imię czego to wszystko? Otóż Derrida wierzył, że każdy sens, każde słowo petryfikuje cząstkę zła i przemocy, a jeśli w dodatku to słowo znajdzie dla siebie parę i utworzy z nią opozycję (np. wewnętrzne – zewnętrzne, prawe – lewe, pierwotne – pochodne itd.), to stają się wespół maszyną do produkcji semantycznej przemocy. Rozbrajaniem tych przewrotnych mechanizmów zajmował się niestrudzenie przez cztery dekady, nazywając to dekonstrukcją.

Neutralizacja semantycznej przemocy jest zajęciem perpetualnym, nigdy się niekończącym. Hydrom spetryfikowanych znaczeń i związanych z nimi form władzy wyrastają wciąż nowe łby, które na nowo trzeba odcinać. Derrida był jak św. Jerzy, walcząc ze stugłowym smokiem, strzegącym dostępu do Źródła życia. Był wielkim romantykiem, tępiącym ciała stałe i upłynniającym wszystko wokół, aby w lekkości powszechnego zniweczenia form trwałych mogła kwitnąć wolna miłość i braterstwo wszystkich śmiertelnych. Walczył o ciszę, w której spoza huku bytu i zła bezgłośnie przemówić mogłoby dobro i pokój.

Nigdy nie widziałem filozofa tak szczerego i autentycznego. Gdy przed laty prowadziłem niezbyt udane spotkanie z nim w Krakowie, pytał atakujących go przemądrzale tutejszych miłośników mądrości, bezradnie i ze smutkiem: ale o czym pan mówi? Czy czytał pan którąś z moich książek? Był w Krakowie, by pojechać do Auschwitz. Wygłosił tu słynny tekst o gościnności. Nie na nasze głowy to były wtedy sprawy. I chyba nadal nie są.

Lewica nie miała nigdy większego mędrca i bardziej bezkompromisowego obrońcy wszystkiego, co słabe i pozbawione głosu. Śmierć Derridy przez dziesięcioma laty była katastrofą dla Francji i dla całego wolnego świata. Ale ten świat nawet o tym nie wie.

PS Mam kilka listów od Jacques’a Derridy. Napisane hieroglificznie i tajemniczo. Zrozumiałe w połowie najwyżej. Niech już tak zostanie. Merci, Monsieur le Professeur. Pardonnez-moi, que je ne suis pas capable d`être en garde. Notre substance a sublimé aussi. Enchanté de faire votre connaissance.