Pan prostytut był chory

Jest taki kraj, w którym można pojąć za żonę własną przyrodnią siostrę, a wizytę w burdelu przypłacić więzieniem. To Szwecja. Ta od potopu.

Tak, Szwecja jest trochę dziwna. Społeczeństwo niby solidne i po protestancku konserwatywne, a jednak pełne zapału do reform obyczajowych.

Oczywiście te wszystkie szwedzkie „wyzwolenia seksualne”, które pamiętamy z lat 70. (albo i nie pamiętamy), to nic innego, jak kontynuacja Reformacji, bo gorliwym naprawiaczom świata nigdy dość. Obłuda i pruderia nie są wszak Bogu miłe. Nie należy więc sądzić, że szwedzki socjalizm nie ma z surowością luterańską nic wspólnego. Wręcz przeciwnie.

Ostatnio, jakieś 15 lat temu, szwedzka pobożność znalazła dla siebie nowe ujście – mianowicie w zakresie ratowania kobiet upadłych. Oczywiście kategoria to nieco anachroniczna, wymagająca stosownego retuszu. Dlatego dzisiejsze „kobiety upadłe” nie są już ofiarami szatana, lecz społeczeństwa, a ich przypadłość to już nie nawiedzenie, lecz zaburzenie psychoseksualne. Bo przecież gdy ktoś sprzedaje swoją intymność, oddaje się obcym, to dokonuje pewnego rodzaju samookaleczenia, samogwałtu, co jest widomą oznaką autodestrukcyjnych zaburzeń. Prostytuci i prostytutki są chorzy!

Skoro tak, to jak to w ogóle jest możliwe, że coś tak wstrętnego, jak wykorzystywanie czyjejś choroby do czerpania niegodziwej przyjemności, może być legalne? Medykalizacja prostytucji pomaga wesprzeć jej delegalizację bardziej nowoczesnymi, pozytywistycznymi argumentami. Ma jednak i drugą, negatywną stronę.

Uznani za chorych prostytuci i prostytutki muszą pogodzić się z pewnymi ograniczeniami, na przykład w zakresie opieki nad własnymi dziećmi… Państwo czuje się wszak w dobrym prawie, by chronić dzieci tam, gdzie chorzy rodzice marnie sobie radzą. I to nawet, jak za chorych nie życzą sobie być uważani. Medykalizacja to niebezpieczny oręż.

Co gorsza, karanie klientów i klientek prostytutów i prostytutek ostatecznie definiuje proceder handlowania ciałem jako bezprawny – z faktu, że karany jest tylko klient, nie wynika jeszcze, że oczywisty współuczestnik, czyli prostytuująca się osoba, jest niewinna. Piętno udziału w nielegalnym procederze odciska się również na niej. Dlatego nie można nie zapytać, dlaczego skoro winna jest jedna strona umowy (klient), to druga strona miałaby być niewinna? Wydaje się to nielogiczne i niesprawiedliwe.

Doktryna, która za tym stoi, odwołuje się zarówno do kwalifikowania prostytuowania się jako choroby (a chorych nie poddajemy karze, a za to oferujemy im leczenie), jak i do nadrzędności społecznej potrzeby chronienia osób prostytuujących się przed przemocą. Skoro w większości przypadków prostytuowanie powiązane jest przynajmniej pośrednio z handlem ludźmi, gwałtem, gangsterką, narkomanią, a więc przemocą i przestępstwem, gdzie prostytuci i prostytutki są raczej ofiarami niż sprawcami, to bardziej roztropne jest prawo stosujące sankcje wobec kategorii osób częściej będących sprawcami przemocy, a więc sutenerów i klientów, niż wobec strony słabszej. Tyle że jest to decyzja czysto statystyczna i lekceważąca fakt, że jakaś część zjawiska prostytucji w ogóle z przestępczością i patologią nie ma nic wspólnego.

Zasada, że prostytutów i prostytutki trzeba chronić, a ostrze prawa karnego kierować na organizatorów procederu, nie jest niczym nowym. Zakaz sutenerstwa jest właściwie powszechny, nie mówiąc już o niewolnictwie seksualnym, które prawo zwalcza od dawna z wielką surowością (no, może w Polsce z nieco mniejszą niż gdzie indziej).

Dotąd jednak była jakaś równowaga między potrzebą zwalczania patologii, którą bez wątpienia w swej ogólnej masie jest prostytucja, a potrzebą poszanowania prawa człowieka do pełnej prywatności jego życia płciowego oraz swobody zawierania umów. Czy karanie za korzystanie z usług prostytutów i prostytutek nie narusza tej utrwalonej równowagi?

I na to pytanie nowa doktryna ma swoją odpowiedź, twierdząc, że umowa prostytuta lub prostytutki z klientem/klientką tylko pozornie jest wolną umową cywilną. Nikt nie może bowiem umówić się z nikim na oddanie się mu w niewolę (gdyż traci wtedy dalszą zdolność umawiania się), podczas gdy niechciany i tylko zrekompensowany finansowo akt seksualny jest takim zniewoleniem. W praktyce bowiem nie można go przerwać, odstępując od umowy. Dlatego zapłata za usługę prostytucji jest raczej właśnie (niewspółmierną) rekompensatą za gwałt, a nie uiszczeniem opłaty za usługę. Inaczej mówiąc, oddanie swego ciała do seksualnej dyspozycji innej osobie nie jest usługą w sensie prawa!

Ale z drugiej strony… Skoro zakaz korzystania z prostytucji ma chronić osoby prostytuujące się, to powinien być zgodny z ich oczekiwaniami. Tymczasem nie jest. Dotychczas chroniono prostytutki i prostytutów, przyznając im status pracowniczy i oferując opiekę medyczną oraz policyjną. Branża przyjęła to z aprobatą. Tymczasem medykalizacja prostytucji i jej pełna delegalizacja odbiera jej ów dopiero co zdobyty zawodowy status. Oznacza to kompletny zwrot polityczny i prawny, odczuwany przez to środowisko jako regres. Owszem, może i klienci w Szwecji i Norwegii teraz się trochę boją, może i płacą więcej, rzadziej są agresywni, ale w sumie dochody z prostytucji spadają, zaś utrata uprawnień pracowniczych ma bolesne życiowo konsekwencje. W dodatku pojawiają się wyżej wspomniane kłopoty z dziećmi.

Na tym jednak nie koniec. Przeciwnicy penalizacji prostytucji widzą w karaniu klientów przejaw daleko posuniętego autorytaryzmu państwa i dowód na to, że współczesna lewica nie wyzbyła się tradycyjnej mentalności czasów teokracji. Jako że kara boża zrobiła się dziś wysoce niepewna, a mariaż tronu z ołtarzem nie do końca jest legalny, karanie za ruję i poróbstwo wziąć musiał na siebie rząd, a czyni to pod płaszczykiem ochrony nie moralności publicznej, lecz wolności i zdrowia osób prostytuujących się. Stara obłuda, zakłamanie i pruderia – tylko w nowym przebraniu.

Tymczasem prostytucja prostytucji nierówna. Jest i taka zdrowa, radosna, wesoła, a nawet luksusowa. Ona chce zarobić, on chce się zabawić. Żadnych gangów, dragów… A zresztą granica między prostytucją a legalnym seksem się zaciera. Czyż związki oparte na seksie i prezentach – a bywają to również związki małżeńskie! – mają również zostać potępione i zakazane?

Element ekonomiczny jest prawie wszechobecny w relacjach między partnerami seksualnymi. I wystarczy, że jedno z partnerów jest lepiej sytuowane niż drugi bądź druga, a dwuznaczność gotowa. Podobnie ma się rzecz z przemocą. Seksu nie da się od niej całkowicie oddzielić. Między kokieterią i uwodzeniem a naleganiem i egzekwowaniem prawa do ciała współmałżonka granica znów jest i cienka, i śliska. Nie mówiąc już o „miłosnych zmaganiach”, w których co najmniej symulowanej przemocy jest niemało. Byłoby czymś groźnym i poniżającym dla nas wszystkich, gdyby rząd, ze swoimi zakazami i karami, zaczął nam wchodzić do łóżek, tak jak czyniły to niegdyś kościoły. Nie po to wywalczyliśmy sobie wolność, żeby oddawać ją teraz trójkom feministyczno-parafialnym, patrolującym ulice skandynawskich miast.

Cóż, czy nam się to podoba, czy nie, szwedzka fala idzie przez Europę. Płacenie za seks jest nielegalne w Norwegii i na Islandii, gorące debaty toczą się w północnej Europie, a o krok od delegalizacji korzystania z cudzego nierządu jest Francja. Idea socjalistyczna jak rzadko kiedy pada na podatny grunt mentalności konserwatywnej, dzięki czemu polityczna siła stojąca za rewolucyjnym projektem jest ogromna. Tylko patrzeć, aż ruch „płacisz – siedzisz” rozleje się na cały świat.

Na mój nos polskie feministki odpalą go za dwa trzy lata, a kościół katolicki będzie miał zagwozdkę, czy się przyłączyć, czy też nie. W końcu niefajnie być maruderem wlokącym się za protestantami, feministkami i całym liberalno-lewicowym tęczowym korowodem zboczeńców. No ale skoro trzeba się było powlec jakoś za demokracją, wolnością słowa, równością wyznań, transfuzją krwi i przeszczepami, to za penalizacją płacenia za seks też będzie trzeba.

Nie jestem za delegalizacją prostytucji i wsadzaniem „klientów” do więzienia, ale mam wątpliwości i czuję potrzebę dyskusji na ten temat. Zresztą i tak nas ona czeka – czy tego chcemy, czy nie.