Duma KUL

Od wielu lat z maniackim uporem stawia mi się zarzut, iż zwalczam Kościół katolicki, który mnie na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim za wdowi grosz wykształcił. Jestem nielojalny i kalam swe gniazdo! Powinienem oddać pieniądze za swoje wykształcenie. Otóż sprawy mają się zupełnie na odwrót!

Uniwersytet tylko wtedy godny jest swego imienia, gdy dopuszcza pluralizm myśli. Jestem żywym dowodem na to, że kiedyś (nie wiem, jak jest dzisiaj) był KUL uniwersytetem prawdziwym, a nie tylko szkołą formacyjną, nastawioną na propagowanie wyznania i urabiającą wszystkich studentów pod jedną ideologiczną sztancą. Panowała wówczas na KUL pewna swoboda, i to do tego stopnia, że – na przykład – przyjęto mnie na studia, mimo że byłem nieochrzczony i deklarowałem się jako ateista. Nikogo nie oszukiwałem, pod nikogo się nie podszywałem i żadnej obietnicy, iż będę powstrzymywał się od krytyki Kościoła, nie składałem.

Nikomu też na szczęście nie przyszło do głowy czegoś takiego jawnie bądź milcząco ode mnie oczekiwać. Zmieniło się to dopiero, gdy to rektorem KUL został ks. Wielgus, grzmiący na inauguracji roku: jeśli komuś się wiara katolicka nie podoba, niech lepiej siedzi cicho! Wtedy miałem przed sobą już tylko ostatni rok studiów – na ucieczkę do Warszawy, śladem ogólnie znanych kolegów i koleżanek, było już za późno.

Bynajmniej nie jest tak, że gdy ktoś kończy uniwersytet, to zaciąga tym samym zobowiązanie ideologiczne, zakazujące mu krytykować jakieś instytucje czy poglądy. Gdybym skończył nie KUL, lecz rodzimy Uniwersytet Wrocławski im. Bolesława Bieruta (wolałem uczelnię czarną niż czerwoną, a całkiem bezbarwnej nie było), to nie znaczyłoby przecież, że na wieki wieków musiałbym być wierny komunizmowi i Bierutowi. Podobnie też ukończenie KUL nie oznacza zobowiązania do popierania katolicyzmu czy Kościoła katolickiego. Uniwersytet jest przestrzenią wolności i żadnych przekonań i zobowiązań ideowych na nikogo nakładać nie ma prawa. Można ukończyć uniwersytet PRL-owski i być katolikiem – można skończyć uniwersytet kościelny i być socjalistą. Ja akurat ukończyłem katolicką uczelnię i jestem socjalliberałem oraz antyklerykałem.

KUL może być ze mnie dumny – może się chwalić nie tylko tym, że wykształcił przyszłego profesora, ale w dodatku profesora swą postawą potwierdzającego, że była to uczelnia przynajmniej do pewnego stopnia wolna i pluralistyczna. Gdyby taka nie była, to kto wie, czy zaczęłaby w 1990 roku otrzymywać dotację rządową, z której jako jedna z kilku prywatnych uczelni w Polsce (pozostałe też są katolickie) do dziś się utrzymuje.

Warto ponadto uprzytomnić sobie, że KUL za komuny nie był utrzymywany przez Kościół, tak jak nie jest przez Kościół utrzymywany Caritas. Kościół po prostu zbierał pieniądze na KUL. Osobom składającym datki na KUL jestem wdzięczny. Jeśli niektóre spośród tych osób sądziły, że dają pieniądze na ośrodek propagandy wyznaniowej, a nie wolną wszechnicę myśli, to były w błędzie. Ale na pewno nie ja w błąd je wprowadziłem.

Jestem bardzo lojalnym absolwentem. O KUL-u mówię tylko dobrze albo wcale. W tamtych czasach, pod koniec kumuny, KUL był uczelnią fantastyczną. Niewielki college zatrudniał kilkoro profesorów na międzynarodowym poziomie. To był ewenement, tym bardziej, że uczelnia usytuowana jest w mieście w owym czasie bardzo prowincjonalnym. Życzę KUL-owi, żeby trzymał poziom i nie ulegał do końca naciskom zwierzchności. Niepokorni studenci i doktoranci mogą w tym wydatnie pomóc, tak jak kiedyś pomagała Szczuka, Palikot czy Hartman.

Każdy absolwent zobowiązany jest do lojalności wobec swojej alma mater. Ale nic więcej. Nie musi kochać komuny ani Kościoła tylko dlatego, że studiował na ideologicznej bądź wyznaniowej uczelni. Noszę w sercu KUL, ale nie Kościół, którego jestem przeciwnikiem i krytykiem. Nigdy wszelako nie „atakowałem” Kościoła. Przyznam, że poniekąd właśnie z uwagi na swój sentyment do KUL i kilku księży. Często natomiast odpowiadam na ataki skierowane przeciwko mnie osobiście bądź przeciwko grupom, z którymi się emocjonalnie identyfikuję, takim jak osoby LBGT, osoby korzystające z technik zapłodnienia in vitro, ateiści, ludzie lewicy, liberałowie czy feministki.

Bynajmniej jednak nie robię tego zawsze, ilekroć jestem znieważany. Na ogół ignoruję inwektywy i oszczerstwa, których nie szczędzą mi ambony, łamy i rozgłośnie. Bardzo dbam o stosowną asymetrię. Swoją drogą moja antyklerykalna działalność jest korzystna dla Kościoła, gdyż pomaga mu krytycznie patrzeć na siebie, a w konsekwencji doskonalić się (ars longa!). Nie jest to bynajmniej moim celem, aby pomagać Kościołowi, ale taki jest uboczny skutek moich krytyk. Otrzymuję zresztą wiele wyrazów wdzięczności z tego powodu od ludzi wierzących, w tym księży. Zdarzało mi się nawet te listy publikować. Przy okazji – wszystkich antyklerykalnych księży serdecznie pozdrawiam!

Kościół jest potężny, a ja jestem tylko prywatnym autorem, ze którym nie stoi żadna siła ani organizacja. Ot, tak sobie coś tam skrobię. Ale, jak to mówią, kropla drąży skałę (a nawet opokę). Zamiast z uporem maniaka wzywać mnie do zwrócenia pieniędzy za naukę, namawiajcie KUL do nagrodzenia mnie za szerzenie dobrego imienia uczelni jako wolnej, pluralistycznej wszechnicy. Nagrodę taką chętnie przyjmę! Vivat KUL!