Zdrajcy w profesorskich togach

Już nieraz „profesorowie”, wykarmieni krwią polskiego ludu, zamiast służyć Ojczyźnie plwali na nią i wichrzyli.

Iluż to takich było w roku 1968, a i później! Rękę podnosząc na władzę ludową, która ich karmiła i nieraz od nędzy wiejskiej do tytułów, które tak splugawili, zawiodła… Niewdzięczników nie nigdy brakowało na tym świecie. Nie brakuje i dzisiaj, w naszej Polsce.

Ręka podniesiona na demokratyczną władzę, ręka wątła, do pracy nienawykła, „profesorska” – na pośmiewisko się wystawia bardziej, niż kogo postraszyć zdoła. Ale popatrzmy sobie, jak to wygląda. „Profesorowi” Markowi Abramowiczowi, który po latach bumelowania w Oxfordzie, Stanfordzie i Lund, gdzie jako astrolog czy astrofizyk (jak zwał, tak zwał) „badał” nieistniejące jak wiadomo „czarne dziury”, nie podoba się, że władza czuwa nad moralnością sztuk teatralnych! Dobre sobie!

Może tak orgietkę w publicznym teatrze życzyłby sobie Pan Profesor? Tudzież flaga polska budzi zastrzeżenia tego utyt(u)ł(ow)anego patrioty, skoro chce ją stawiać na równi z obcymi nam kulturowo logotypami Unii Europejskiej. Zdrowo myślące media nie chciały publikować wynurzeń i wywnętrzeń specjalisty od czarnych szpar, słusznie spodziewając się reprymendy czytelników i władzy ludowej. My to jednak uczynimy, aby pokazać, gdzie w państwie Dobrej Zmiany są te nieprzekraczalne granice wolnego słowa, obowiązujące nawet Abramowiczów i Rosenzweigów.

Przeczytajcie więc oto tę legendę-ględę o „etosie akademickim” i „demokratycznej opozycji”. Czy czegoś Wam ona nie przypomina? Tak, tak. Z tego ciasta pieką dziś zakalec zwany Komitetem Obrony D… Czy dasz się na to nabrać?

SPONDEO AC POLLICEOR

Jeśli nie umiemy czuć się winni, nie jesteśmy zdolni do odróżnienia dobra od zła. Nieumiejętność czynienia tego odróżnienia byłaby dla ludzkości samobójstwem. A kiedy mówię o odróżnieniu dobra od zła, mam na myśli tylko takie odróżnienie, którego znaczenie, siła obiektywna, zniewalająca, nie zależy od nas; odróżnienie, którego nie możemy ani unieważnić, ani zmienić według naszej woli lub kaprysu, odróżnienie, które zastajemy gotowe, które się nam narzuca i które jesteśmy zmuszeni przyjąć jako prawdziwe.

Tak o głosie sumienia, który każdy z nas w sobie wyraźnie słyszy, pisał Leszek Kołakowski w pośmiertnie wydanym eseju „Jezus ośmieszony”. Wewnętrzny głos sumienia jest najważniejszym strażnikiem naszej przyzwoitości i cnoty, ale bynajmniej nie jedynym.

W życiu społecznym, jako obywatele, pragniemy być uznawani za przyzwoitych także w opinii innych przyzwoitych obywateli. Ci jednak nie zawsze są jednomyślni. Niektórzy głoszą poglądy na temat obywatelskiej przyzwoitości wyraźnie sprzeczne z naszymi, inni różnią się w poglądach wzajemnie między sobą. Wiele kwestii społecznych i politycznych nie wymaga dokonywania moralnego wyboru, a zatem nasz wewnętrzny głos sumienia nie może być w tych kwestiach doradcą. Czy istnieje więc jakiś niezawodny społeczny standard, jakiś godny zaufania arbiter? Kościół nie zawsze chce wypowiadać się w kwestiach politycznych, bowiem najczęściej, wierny swemu nadprzyrodzonemu powołaniu, programowo oddziela to, co boskie, od tego, co cesarskie. Zostają nam poeci, pisarze, teatry i uniwersytety. Moim zdaniem ufać należy zwłaszcza w społeczną mądrość i prawość uniwersytetów, bowiem w kwestiach dotyczących spraw publicznych uniwersytety wypowiadają się zwykle z umiarem, rozsądnie, uczciwie, a przy tym jasno i jednoznacznie: „tak–tak, nie–nie”.

To moja osobista opinia, oparta na doświadczeniach i przemyśleniach długiego życia; wiem też dobrze, że wielu myśli tak samo. Moim zdaniem wyjątkowy autorytet uniwersytetów wynika z ich zupełnie wyjątkowych historycznych zasług, powagi i znaczenia. Od stuleci, uniwersyteckie kolegia, profesorowie, rektorzy, promotorzy doktorskich dysertacji, nie tylko kształcą zawodowo europejskie elity, ale przede wszystkim współtworzą fundamenty naszej europejskiej kultury i cywilizacji, także w sensie rzymskiej civitas, to znaczy ogółu obywateli połączonych wspólnie akceptowanym prawem, które określa ich obowiązki i obywatelskie przywileje stosowne do zajmowanej pozycji. Przestrzeganie prawa, akceptacja społecznej hierarchii i związanych z nią przywilejów i obowiązków oraz szacunek dla elit, urzędów, sądów i wyroków trybunałów są pierwszą powinnością wszystkich bez wyjątku cives (obywateli), niezależnie od ich zasług i godności.

Prawne wydziały uniwersytetów nauczają fachowo litery obowiązującego prawa. Poprzez historyczną i filozoficzną refleksję nad ogólnymi, „platońskimi”, standardami społecznego porządku i obywatelskiej przyzwoitości, wyjaśniają nam wszystkim także ducha praw. Upewniają omnes cives, ale przede wszystkim wykształcone elity, o tym, co w życiu społecznym jest godziwe, a co godziwe nie jest. Zacytuję jeszcze raz Leszka Kołakowskiego, który podczas uroczystości nadania mu stopnia doktora honoris causa na Uniwersytecie Wrocławskim w roku 2002 tak mówił, wyraźnie i jasno: Jeszcze ważniejszą, dyskutowaną bynajmniej nie tylko u nas, ale w całym świecie prawie, jest kwestia stosunku między uniwersytetem jako zbiorem szkół zawodowych i uniwersytetem w znaczeniu tradycyjnym. Przyznaję, że jestem bardzo przywiązany do tradycyjnej idei „universitas”, czyli do tradycyjnej idei uniwersytetu jako miejsca, gdzie nie tylko zawodowe umiejętności i sprawności są nauczane, ale także przekazywane są fundamenty naszej kultury, bez której byśmy się cywilizacyjnie zniszczyli.

Uniwersytet Wrocławski, który wyróżnił Leszka Kołakowskiego honorowym doktoratem, jest moją Alma Mater. W pamiętnym roku 1968 ukończyłem tam studia na Wydziale Matematyki, Fizyki i Chemii. Od razu po dyplomie rozpocząłem pracę asystenta na matematyce. Prowadziłem ćwiczenia do kilku wykładów i studiowałem na monograficznym seminarium matematyczne aspekty ogólnej teorii względności Alberta Einsteina. Wrocławska matematyka stała na najwyższym światowym poziomie.

Kontynuowała tradycje słynnej szkoły lwowskiej. Jej legendarny twórca, Hugo Steinhaus, był wtedy mocno starszym panem, lecz kipiał młodzieńczą energią. We Wrocławiu nie tylko zgłębiłem kilka działów matematyki i fizyki; wrocławska

Alma Mater nauczyła mnie także specyficznego etosu naukowych badań i dysput.

Podobnie jak Sokrates, nasi mistrzowie sprowadzali niekiedy nasze błędne poglądy ad absurdum w przyjacielskiej rozmowie. Krok po kroku, drogą logicznych, wynikających jeden z drugiego argumentów prowadzili nas ku zrozumieniu prawdy.

Nigdy nie traktowali naszych studenckich pomyłek z ironiczną wyższością autorytetu. Byli dla nas zawsze ujmująco życzliwi, koleżeńscy. Szlachetna koleżeńskość i wzajemna życzliwość matematyków, zupełny brak zapalczywości w sporach i szacunek dla adwersarza stanowiły styl szkoły lwowskiej, opisywany we wszystkich relacjach i wspomnieniach ze Lwowa. Ten sam styl charakteryzował środowisko matematyków wrocławskich; ja się w nim wychowałem jako student a potem początkujący uczony. Wielbiliśmy naszego Hugona i szanowaliśmy siebie nawzajem niezależnie od wieku, uniwersyteckiej pozycji, wyznawanych poglądów politycznych lub jakichkolwiek innych poza matematycznych względów. Zgrabnie opisuje to hugonotka autorstwa Stanisława Hartmana, wybitnego matematyka wykształconego w Warszawie i we Lwowie, a po wojnie wrocławianina:

My tu: katolicy i marksiści
          Żydzi i komuniści
          Jesteśmy do kroćset kroci
          Wszyscy po trosze… Hugonoci.

Hugonotkami nazywane są zwykle aforyzmy układane przez Hugona Steinhausa, ale niekiedy zalicza się w ich liczbę także krótkie, żartobliwe utwory innych autorów, jeśli dotyczą Steinhausa albo innych lwowskich lub wrocławskich matematyków z jego kręgu. Ze wszystkich hugonotek cenię najbardziej „matematyk zrobi to lepiej”. Ona się zawsze sprawdza.

W roku 1968 mieliśmy w Polsce urząd cenzury, ale peerelowski minister kultury nie ośmieszał się tropieniem i administracyjnym zakazywaniem nagości na scenie. Władysław Gomułka, pierwszy sekretarz KC PZPR, komicznie purytański nudnik, starał się co prawda tępić Kalinę Jędrusik za jej piękny biust, ale kilka lat później Teatr Studio wystawiał „Dantego” Józefa Szajny, w którym Leszek Herdegen występował w otoczeniu nagich aktorek. W naszym wrocławskim Teatrze Polskim, Grażyna Krukówna perwersyjnie rozbierała się w „Białym małżeństwie” Tadeusza Różewicza, a w warszawskim Teatrze Dramatycznym grano jego „Na czworakach” z grupą wynajętych striptizerek. Wtedy, komunistyczne władze nie miały chorobliwych obsesji na temat ludzkiej seksualności. Zajmowały się czymś innym. Zwalczały nieprawomyślności polityczne, ekonomiczne, historyczne, aksjologiczne… I robiły to bezwzględnie, brutalnie, bezwstydnie. W więzieniach

siedzieli Jacek Kuroń, Karol Modzelewski i inni dysydenci, niezłomni poeci nie mogli drukować wierszy, niesłusznych historyków wyrzucano z pracy. Czasy „dyktatury ciemniaków” były naprawdę parszywe.

Po zdjęciu „Dziadów” ze sceny Teatru Narodowego przetoczyła się przez polskie uczelnie fala studenckich protestów. We Wrocławiu studenci Uniwersytetu ogłosili strajk okupacyjny. Spędziłem strajkową noc w gęstym tłumie kolegów, w historycznej Aula Leopoldina, najpiękniejszej barokowej sali Dolnego Śląska.

Dyskutowaliśmy o obywatelskich wolnościach, o naprawie Rzeczypospolitej, śpiewaliśmy patriotyczne pieśni. Długą owacją na stojąco przyjęliśmy uchwałę Rady Wydziału Matematyki, Fizyki i Chemii. Nasi profesorowie otwarcie, jednoznacznie i jasno potępili działania władz PRL-u i poparli studenckie postulaty. Spowodowało to natychmiastowe represje władz. Prześladowano studentów, asystentów, profesorów. Stanisława Hartmana, u którego trzy lata wcześniej zdałem egzamin z algebry, usunięto z katedry i pozbawiono prawa do wykładania. Próbowano go także zmusić do emigracji, ale zdecydowanie odmówił.

Potem czynnie działał w opozycji demokratycznej. Był jednym z założycieli Towarzystwa Kursów Naukowych oraz współpracownikiem Komitetu Obrony Robotników.

W stanie wojennym został internowany i osadzony w więzieniu. To było drugie więzienie w jego kryształowo uczciwym życiu polskiego patrioty –  w czasie wojny siedział na Pawiaku.

Kilku innych wrocławskich profesorów, matematyków i fizyków, wykazało się podobną osobistą odwagą, hartem ducha i obywatelską przyzwoitością. Spotkały ich za to prześladowania. Matematyk Bolesław Gleigewicht, do którego wykładu prowadziłem ćwiczenia w roku akademickim 1968/69, poszukiwany był w stanie wojennym listem gończym. Napisałem o tym notatkę do paryskiej „Kultury” Jerzego Giedroycia. Dużo wtedy w „Kulturze” publikowałem, bezpieczny na Uniwersytecie w Oxfordzie, gdzie pracowałem jako Senior Visiting Fellow, czyli wizytujący profesor. Bardziej jeszcze niż profesorowie Hartman i Gleigewicht znani są ze swej budzącej szacunek obywatelskiej postawy moi nieco starsi

koledzy –  Kornel Morawiecki, Jan Waszkiewicz i Ludwik Turko. Wszyscy byli ważnymi działaczmi „Solidarności”, byli wielokrotnie aresztowani, prześladowani, więzieni. W III Rzeczypospolitej zajmowali się nie tylko uniwersytecką nauką, ale także polityką. Piastowali funkcje państwowe i samorządowe. Morawiecki jest

obecnie marszałkiem seniorem sejmu VIII kadencji, a jego syn Mateusz wicepremierem rządu Beaty Szydło. Waszkiewicz był marszałkiem województwa Dolnośląskiego. Turko był w latach 1997–2001 członkiem Trybunału Stanu. Dziś jest belwederskim profesorem i kierownikiem katedry Cząstek Elementarnych. W grudniu 2015 odmówił przyjęcia Krzyża Wolności i Solidarności od prezydenta Andrzeja Dudy, motywując to opinią, iż niektóre działania prezydenta są bezprawne i naruszają Konstytucję Rzeczpospolitej Polskiej.

Uniwersytet Wrocławski jest moją Alma Mater, ale doktorat zrobiłem pod kierunkiem Andrzeja Trautmana, na Wydziale Fizyki Uniwersytetu Warszawskiego („na Hożej”). Uzyskanie doktoratu to jedna z ważniejszych chwil w życiu. Stajemy się wtedy członkami uniwersyteckiej społeczności, a poprzez osobę naszego promotora, jego promotorów i promotorów ich promotorów zakorzeniamy się w uniwersytecką tradycję rodzinnej Europy. Moje korzenie, jak pokazują rysunki powyżej, sięgają Gaußa, Eulera, Newtona i Galileusza. Takie korzenie ma zapewne wielu polskich fizyków i matematyków. Od wieków trwająca kulturalna unia Polski z Europą jest równie dla naszego narodu istotna, jak obecna przynależność Polski do Unii Europejskiej — europejskość jest bowiem fundamentem polskiej, narodowej tożsamości. Mój głęboki smutek budzą próby osłabiania lub zaprzeczania tych więzi, choćby w symbolicznym geście usuwania flag Unii z budynków publicznych.

Uważam to za szkodzącą Polsce głupotę. Od kiedy się to dzieje, stale noszę w klapie marynarki miniaturkę flagi Unii Europejskiej obok miniaturki polskiej flagi. Europejskości nie da się z Polski usunąć z powodów, których jest legion. Także dlatego, że każdy wypromowany na polskim uniwersytecie doktor więź z Europą umacnia, składając przysięgę spondeo ac polliceor, to znaczy „przysięgam i obiecuję”. Tak uroczyście przysięgamy, wypowiadając te dwa słowa po łacinie, w obecności naszego promotora oraz innych profesorów, gdy Uniwersytet nadaje nam stopień doktora, włączając nas tym samym na zawsze w uniwersytecką społeczność. Pełny tekst przysięgi doktorskiej jest oczywiście dłuższy, mówi między innymi o tym, że uzyskaną fachową wiedzę w swej specjalności doktor wykorzystywać będzie nie dla osiągnięcia korzyści, lecz do krzewienia prawdy oraz że nigdy nie użyje jej w sposób niegodny lub hańbiący. Przysięga nie jest tylko ozdobnym rytuałem, bowiem czasem uniwersytety upominają, i to publicznie, swych doktorów za to, że ci, postępując niegodnie, tę przysięgę łamią. Każdy, kto upominający głos uniwersytetu słyszy, lecz go uporczywie ignoruje lub odrzuca, zwłaszcza bezwstydnie i publicznie, naraża się na infamię. Nie będzie mógł być uznawany za przyzwoitego ani godnego czci przez ogół tych, którzy spondeo ac polliceor przyrzekali i swej doktorskiej przysięgi dotrzymują.

Genealogy-Plebanski-branchGenealogy-Trautman-branch (1)