Idźcie na Solaris!

Wszyscy dziś o Brexicie albo o piłce. A ja w tej brexitowej rozpaczy poszedłem do teatru (bo nie piję – taka wada nabyta). Traf chciał, że gdy mnie się zachciało popatrzeć na artystki (reżyserzy od lat je rozbierają niezawodnie), akurat w repertuarze była „Solaris” na podstawie genialnej powieści-traktatu Stanisława Lema, w reżyserii Wojciecha Kościelniaka. Teatr Słowackiego. Sztuka nówka. Może mam zaszczyt pisać pierwszą recenzję?

Nie wiem, czego się przyczepić, bo spektakl był znakomity. Sami zresztą zobaczycie. Ale do rzeczy. Kto nie czytał „Solaris”, ten nie wie, że to najbardziej imponujący przypadek połączenia filozofii z literaturą. Tylko Lem potrafił spleść technosatyrę spod znaku science fiction z naprawdę głęboką, kompetentną adaptacją ważnych dokonań myśli filozoficznej, zwłaszcza zaś Spinozy, Kanta, Hegla i egzystencjalizmu. Dla filozofa to prawdziwa radość, tak sobie patrzeć, ja mu ta filozofia pięknieje pod ręka mistrza literatury!

„Solaris” to powieść SF, ale i traktat metafizyczny spod znaku humanizmu tragicznego. Jego naczelna teza głosi, że ułomność, która dla człowieka jest tym, co najbardziej w nim ludzkie, to metafizyczny cud, który musiałby posiadać w sobie sam Bóg, gdyby istniał. Ale nie istnieje – właśnie dlatego, że musiałby być człowiekiem. I to człowiekiem bez sensu i perspektyw, a nie Bogiem za człowieka przebranym.

Droga do tej myśli prowadzi u Lema poprzez najbardziej szacowne i przez tradycję uwznioślone rozważania metafizyczne, może nieoryginalne, lecz zrekonstruowane z niebywałą inteligencją i biegłością. Chciałoby się powiedzieć, że był Stanisław Lem zawodowym filozofem, ale się nie powie, bo taka etykieta z pewnością by go śmieszyła.

Otóż ta znakomita a klasyczna droga do niemożliwego bogoczłowieczeństwa prowadzi przez rzutowanie kondycji ludzkiej na tło wielkich instancji metafizycznych – wiecznego biosu (natury), nieświadomości, wieczności i czasu, wszechwiedzy i wszechsensu, otchłannej nicości, jako i innych absolutów. Szukając samego siebie, człowiek ucieka się do tych potęg, które sam wszak sobie wytworzył, by na koniec przekonać się, że jest jednak sam ze swoją zwyczajnością, kruchością, śmiertelnością. Absolut, choćby taki glutowaty jak planeta Solaris, na której dzieje się akcja, mówi człowiekowi: jesteś sam, jesteś śmieszny, lecz nie ma nic lepszego; zasługujesz na swoje małe istnienie.

W niepojętej gmatwaninie dziwów wyobraźni i nieświadomości, w zagubieniu między snem i jawą, w szaleństwie i pijaństwie, broni się człowiek – pomimo słabości umysłu i podłości, do których jest zdolny, pomimo absurdalnej niesolidności i chwiejności jego istnienia. Nikt i nic nie zabierze nam naszej małości, a tym samym nie zabierze nam lęku, miłości, zbrodni, śmierci…

Dla nich wszystkich jest miejsce w książce Lema i w spektaklu Kościelniaka. Jedno i drugie stworzone z miłości i wyrozumiałości dla człowieka. Wyprawa na Solaris odniosła sukces – człowiek nawiązał kontakt z obcą inteligencją, gdy odkrył, że wyobcowała się z niego samego i może do niego powrócić. Pod warunkiem, że zdobędzie się na to, by zaakceptować swój los. Piękna, nietzscheańska pointa.

Wojciech Kościelniak udowodnił, że bardzo dobrze rozumie, o czym jest „Solaris”. Adaptacja tekstu i reżyseria są tak inteligentne, że aż żal, iż Lem tego nie dożył. Widzę oczami wyobraźni jego zabawną i zadowoloną mordkę w pierwszym rzędzie… Aktorzy zagrali znakomicie, zwłaszcza zaś Tomasz Wysocki (Snaut). To była rola popisowa, ale Grzegorz Mielczarek jako Klevin też był świetny. Bardzo dobrze spisały się początkujące aktorki Agnieszka Kościelniak i Ewelina Przybyła. Scenografia multimedialna Damiana Styrny robi wrażenie. Wysportowany Mielczarek i dziewczyny mieli kilka scen paratanecznych, które nie tylko były ładne, lecz w dodatku miały sens w kontekście sztuki. Była też dobra muzyka i przejmująca melorecytacja w nieistniejącym języku.

Same atrakcje, niczym w operetce. Do tego wszystko razem krótkie i węzłowate. Żadnych nudów ani dłużyzn. Wyczucie czasu scenicznego i szacunek dla czasu widza. Teatr pełny, publiczność prawie oszalała. Jednak klasyka to klasyka, a Lem to Lem. Ale i Kościelniak Kościelniakiem jest. Widać, że w Słowackim dobra zmiana! Chrzanić Brexit!