Dlaczego Trump wygrał

Przeczytajcie raz jeszcze albo po raz pierwszy to, co napisałem na tym blogu przed sześcioma tygodniami, bo teraz, gdy już TO się stało, te słowa nabrały innej wagi i znaczenia:

Któż z nas nie chciałby, aby Donald Trump wygrał wybory? Nikt? Może i nikt nie chce się do tego przyznać, ale w głębi duszy wszyscy na to czekaliśmy. Przyzwyczailiśmy się do tej myśli. Zawładnął nami duch przekory. Gdyby wygrała Clinton, bylibyśmy rozczarowani. Świat okazałby się mniej kolorowy, a mądrale z Waszyngtonu i Nowego Jorku, którzy zawsze wszystko wiedzą najlepiej, ocaliliby swoje napudrowane cztery litery. Nie po to się żyje, żeby wszystko zawsze było takie samo. Z Trumpem będzie jazda, a z Clinton nuda. Trump to długa przerwa, a Clinton to lekcja gramatyki na szóstej godzinie.

Amerykańscy wyborcy czują to samo co my, tylko bardziej. Wielu z nich pragnie sobie poświntuszyć nad wyborczą urną, gdy nikt nie widzi. Rozkosz wypływająca z robienia rzeczy tak zakazanych jak głosowanie na Trumpa jest nieodparta. Zwłaszcza gdy jest to rozkosz bezpieczna. Amerykanie zaś wiedzą, że ich państwo jest potężne i nawet wariat Trump go nie rozwali. Ameryka nie dostanie AIDS przez to, że Johnes nie użyje prezerwatywy w lokalu wyborczym.

W świecie pachnie draką. Jest moda na drakę. Skoro możliwy był Brexit, możliwe stało się wszelkie niemożliwe. Spuszczony z uwięzi lud może wszystko. Gdy nie działa wpierany masom przez elity wstyd, to hulaj dusza – czym bezczelniej, tym lepiej! Nadszedł czas rewolty, poprzedzony kapitulacją elit, które straciły kontenans i styl, nie budząc już niczyjego szacunku. Nadszedł czas populistów i trybunów ludowych. A współczesny trybun ludowy może być kimkolwiek – byleby był dostatecznie wzgardliwy. Bo kluczową emocją tych lat jest wzgarda – różniąca się od pogardy nonszalancją i okrucieństwem. Lud pragnie zdzierać maski i spuszczać spodnie każdemu, kto do czegoś doszedł. Rechot „demaskatora” przewala się przez świat. Rechot buduje wspólnotę – łatwiej i przyjemniej niż współpraca i samorządność. Satysfakcja z przekłuwania balonów i ogłaszania na każdym rogu, że król jest nagi i w ogóle wszyscy są nadzy, to ersatz namiętności rewolucyjnej. W czasach, gdy każdy ma coś do stracenia, taki ersatz jest lepszy od rewolucji prawdziwej.

Trump proponuje równość w nierówności. Równość w pogardzaniu i gniewie, równość w nihilizmie i bezczelności, którą można zastąpić tę równość trudną, pozytywną, czyli równość wobec prawa, równość szans, równe traktowanie wszystkich w życiu społecznym. Resentyment zrównuje pogardliwych i usprawiedliwia nierówność, której wszak ten brutalny i zakłamany świat nigdy się nie wyzbędzie. A więc nie przeszkadzajcie nam być złymi! Tym bardziej że sami jesteście nie lepsi od nas.

Przesłanie populisty XXI wieku jest czysto nihilistyczne: świat jest zły i niesprawiedliwy, a godność człowieka polega na tym, żeby nie pozwolił się oszukać pięknymi słówkami. Kapłani liberalnych idei, opowiadający o rozwoju, o wolności, o wspólnej odpowiedzialności, nie tylko utracili wiarygodność – utracili wiernych. Religia liberalna upada razem z wszystkimi innymi. Ludzie widzieli już to i owo. Są przeto na tyle autonomiczni, że nie życzą sobie, aby jakiś pastor wciskał im kit, że po śmierci wstaną z grobu, a jakiś polityk – że muszą wysłać dziecko na Bliski Wschód, żeby walczyło z jakimiś fanatykami.

Dziś egoizm stał się cnotą. Zawsze nią był w epoce liberalnej, o ile tylko był dostatecznie uspołeczniony i skłaniał ludzi do pracy dla wspólnego dobra. Jednak dzisiaj od „współpracy” są „metody zarządcze” wielkich korporacji. Zwykły człowiek może więc spokojnie oddać się namiętności indywidualizmu. I właśnie ten umasowiony indywidualizm stawi się przed urnami wyborczymi w USA i wyrzyga całą swoją frustrację prosto do urny. I takim to sposobem Donald Trump zostanie prezydentem USA, a później Marine le Pen prezydentem Francji i cholera wie, co jeszcze się wydarzy. Była pora na Telesfora, a teraz jest pora na Warchoła.

No i co? Czy świat się zawali? Nic z tych rzeczy. Po prostu cofniemy się o pół wieku. Świat znów będzie „zimnowojenny”, niebezpieczny, a ludzie zatęsknią za prawdziwymi mężami stanu, którzy opanują sytuację. Musi być czas psucia, żeby potem nastał czas naprawiania. Musi być karnawał, żeby była praca. Dziś narody wybierają się do burdeli – zażyć rozkoszy, odprężyć się i pokazać komuś swoją wyższość. Jak wyjdą na zimną, ciemną ulicę, dopinając rozporki, to otrzeźwieją i przypomną sobie o żonach i dzieciach. Bo niestety, jak na razie, narody to ciągle mężczyźni.