I ty umrzesz, koteczku

W święto pamięci o przodkach i zmarłych przyjaciołach warto zajrzeć w oczy własnej śmierci. Nie jest to łatwe w czasach, gdy na chrześcijański lęk przed śmiercią nakłada się współczesny hedonizm, programowo rugujący wszystko, co metafizyczne – na czele z naszą własną śmiercią – z pola widzenia i myślenia.

Już epikurejczycy robili sobie ze śmierci żarty. Że niby nie ma się czym przejmować, bo od śmierci się nie cierpi. Trzeba żyć i cieszyć się życiem, dopóki się da, nie myśląc o śmierci, bo nie ma na nią rady i szkoda sobie psuć nią dobry humor. Stoicy byli niewiele lepsi. Skoro, jak słusznie zauważali, wartość życia nie zależy od jego długości, a najważniejszą rzeczą w życiu są mądrość i cnota, to mądry i cnotliwy ma już wszystko, co ważne, a więc niejako przezwycięża śmierć – jest wartościowy ponadczasowo, w harmonii i unii z boskim rozumem, którego upływ czasu nie dotyczy.

Co jednak mają zrobić ci wszyscy (a po prawdzie ci wszyscy to są wszyscy), którzy nie są mądrzy i cnotliwi? Mają gardzić śmiercią, skoro wciąż jeszcze potrzebują czasu, aby stać się doskonałymi?

Chrześcijan cechuje jeszcze bardziej nieuczciwy oraz infantylny stosunek do śmierci. Wmawiają sobie (a nawet swoim małym dzieciom), że śmierci tak naprawdę nie ma, bo na „tamtym świecie” jest „nowe życie”. Dobre nowe życie, lecz oczywiście tylko dla wybranych, a dokładnie to dla nich samych. Zmarli otrzymają bowiem nowe ciała i wstaną z grobu, po czym na sądzie ostatecznym okaże się, kto będzie zażywał rozkoszy w raju, a kto będzie się smażył w piekle. Na to pierwsze mają zaś szansę wyłącznie ochrzczeni. Odrażający i dzicy poganie, nie mówiąc już o lubieżnych ateistach, mogą być pewni (w ramach korekty XX-wiecznej: prawie pewni), że czeka ich to drugie. Za to zbawieni w niebie (lub w raju, bo chrześcijanom troszkę się to wymieszało i sami już dokładnie nie wiedzą, czego chcą – czy nieba czy raju na ziemi), jak pisze Augustyn, będą mogli radować się, spoglądając z góry w czeluści piekielne, iż zostali oszczędzeni i wybrani. To w ramach „świętych obcowania”.

Zasługą epoki oświecenia jest upowszechnienie wśród narodów Europy poczucia odpowiedzialności za dobrze przeżyte życie zarówno jednostki, jak i wspólnoty; jest to bowiem jedno i jedyne życie, jakie mamy. Śmierć jest prawdziwa, jak prawdziwe są robaki, które nas po śmierci toczą. Trzeba mężnie spojrzeć śmierci w oczy i odpowiedzieć jej odwagą dobrego życia i dobrego umierania.

A dobrze umiera ten, kto nie trzyma się kurczowo a beznadziejnie każdej chwili gasnącego życia. Kto odchodzi z godnością, bez rozpaczy i histerii, syty żywota, pogodzony z sobą i ze światem. Na taką śmierć trzeba sobie zasłużyć – całe życie jest ars moriendi, sztuką umierania. Są to wprawdzie raczej pobożne życzenia, ale i tak brzmi to lepiej niż naiwne zaczarowywanie śmierci przez starożytnych Greków, z których zresztą kalsycyzujące oświecenie obficie czerpało.

Potem był romantyzm z jego fascynacją śmiercią i cierpieniem. Śmierć otrzymała rysy tragiczne, zastrzeżone wcześniej dla królów i pięknych dziewic. Odtąd stała się powszechnym bezsensem, skandalem kompromitującym wartość życia, będącego odtąd niczym biblijna „marność nad marnościami”. Tylko tragizm zdolny jest usprawiedliwić sam siebie, a będąc pięknym – usprawiedliwić samo życie. Życie jest taką „piękną katastrofą”.

Pięknoduchostwo wciąż jest w cenie, niemiej XX wiek trochę spoważniał. Filozofom nie wypada już infantylizować śmierci. Nie ma już „chłopaki, nic się nie stało”. Śmierć jest zła, jeśli przerywa dobre życie. Śmierć jest wybawieniem, gdy kończy życie koszmarne. Jednak o tyle, o ile chcemy dobrze żyć, chcemy też odsunąć śmierć. I choć nieśmiertelność odarłaby nas z indywidualności, zakładającej jakieś domknięcie życia do pewnej całości, to jednak tożsamość i spójność uzyskana kosztem śmierci jest owocem gorzkim. Wolimy nie wiedzieć, kim jesteśmy, i żyć – niż uzyskać finalną określoność w oczach tych, których pozostawimy żywymi, sami umierając. Chce się żyć, a nie umierać. I wcale nie jest łatwo to powiedzieć, czego dowodem owa żałosna a długa tradycja zakłamywania i zaklinania śmierci, posuwająca się aż do jej faktycznego negowania, jak w chrześcijaństwie.

Nie śmierć nie jest pozorem – jest prawdą życia, kadencją wieńczącą nieudane dzieło. Prawda jest taka, że żyjąc, powoli tracimy życie i każdego dnia otwieramy nową, coraz krótszą „resztę życia”, w której nic już nie będzie jak wcześniej, a wiele rzeczy utraconych jest bezpowrotnie. Równie dobrze można nazwać nasz los stopniowym umieraniem. Jesteśmy jak zmarszczki na powierzchni oceanu – efemeryczne, podobne do siebie, nic nieznaczące. Sami dla siebie też znaczymy, bo pozostając na łasce własnej i cudzej pamięci, ciągle upuszczamy w przeszłość samych siebie, pozostawiając sobie jakieś mętne obrazy, wyobrażenia, powidoki minionych doświadczeń i uczuć. Słaba ta nasza spójność i tożsamość. Prawie nas nie ma…

I właśnie dlatego śmierć niewiele zmienia. I tak umieramy każdego dnia. I tak ledwie żyjemy – pełgamy w świadomości własnej i kilkorga bliźnich, a nasze ciała tylko nieznacznie są nasze. Bo co Ty wiesz o życiu Twojej grasicy albo mózgu? Coś tam kipi i kiedyś przestane – ale czy to jesteś naprawdę Ty? Nie ma żadnego „naprawdę Ty”, „naprawdę ja”. I jeśli śmierć jest pozorem, to tylko w tym sensie, że pozorem jest życie.

Zaiste godni jesteśmy pożałowania. Nawet śmierć nas nie potrafi obejść do końca. I ona jest zwyczajna, jak wszystko, co się nam przydarza. Świętość i niezwykłość przysługuje tylko tworom wyobraźni. A śmierć jest przecież faktem… Tak samo obojętnym jak każdy inny fakt. Nic nie możemy z nim zrobić. Po prostu żyjemy dalej po śmierci innych i żyjemy „dalej”, mimo że wiemy, że i tak umrzemy. Świadomość śmierci niczego nie zmienia, a i sama śmierć niczego nie zmienia. Wszak od początku było wiadomo, że nadejdzie. Nie ma co szukać sensu tam, gdzie mamy do czynienia z prostą rzeczywistością faktów.

A więc to nic takiego – umrzeć. To się zdarza każdemu. Po prostu wyjechałeś, zasnąłeś – nie ma Cię. Tyle że tym razem już nie wracasz, nie budzisz się. Tylko co z tego? Nic. Właśnie że nic. I to nic jest smutne. Żyło się, żyło, a potem nic. Nic z tego nie ma. Ani mądrości, ani cnoty. Ani ekstazy nie wiadomo jakiej. Ani wielkich dzieł. No, chyba że ktoś jest genialny. Ale my nie jesteśmy, prawda? Kuśtykajmy więc sobie, ile możności – miło i przyjemnie. Bo cóż lepszego mamy robić, jeśli nie to, na co nas stać?