Polacy nie kochają wolności

Poniewieranie narodem przez Kaczyńskiego i jego ludzi, urządzających sobie kpiny z państwa i jego instytucji, z konstytucji i wyborów, prawie bez żadnego społecznego sprzeciwu – pokazuje, że daleko nam jeszcze do wielkich narodów miłujących wolność.

Prawdziwy naród polityczny, zjednoczony przez wartości konstytucyjne, nigdy nie pozwoliłby sobie na uczynienie ze swego kraju partyjnego, a tym bardziej prywatnego folwarku politycznych gangsterów i hucpiarzy. To, co się dzisiaj w Polsce dzieje, pokazuje nie tylko nędzę państwa i jego zupełną nieodporność na podbój i zawłaszczenie przez gardzących prawem i ludźmi uzurpatorów, lecz przede wszystkim niedojrzałość społeczeństwa, które nie umie bronić swych praw ani upomnieć się o swoją godność.

Czy możemy sobie wyobrazić, aby Włosi, Francuzi czy Niemcy pozwolili w taki sposób poniewierać sobą, jak dzisiaj czynią to z Polakami Kaczyński i spółka? Potulność Polaków wobec rozpisanego na kilkanaście brutalnych szarż ataku na ledwie co powstałe demokratyczne państwo prawa jest zdumiewająca. Przypomina pokorę gnębionych przez pokolenia pańszczyźnianych chłopów i bezradność towarzyszącą zaprowadzaniu od 1926 r. dyktatury po kilku latach wątłej demokracji. Trudno inaczej niż przez odniesienie do niewolniczej przeszłości naszych przodków pojąć, dlaczego społeczeństwo tak biernie znosi doznawane obecnie upokorzenia. Po prostu pokornych nie da się upokorzyć.

To mit, że Polacy są narodem miłującym wolność. Mit powstał na podłożu zbiorowego narcyzmu, podtrzymywanego przez trwającą od niemal 200 lat propagandę nacjonalistyczną (do pewnego stopnia przydatną do budowania świadomości obywatelskiej i wolnego państwa), oraz ignorancji politycznej ogółu społeczeństwa, które nie odróżnia dwóch znaczeń terminu „wolność”: suwerenności w stosunku do innych państw i nacji oraz ustroju wolności (demokracji konstytucyjnej).

Trzeba przyznać, że Polacy byli zdeterminowani w walce o niezależny byt narodowy i dość energicznie (choć często bałamutnie) realizowali projekt kulturowy, jakim było budowanie świadomości narodowej, a w konsekwencji narodu. Podczas gdy na początku XIX w. Polakami mieniła się jeszcze niewielka grupa szlachty, w momencie utworzenia nowoczesnego państwa polskiego w 1918 r. tego rodzaju deklarację gotowa była złożyć, kto wie, czy nie większość obywateli tworzonej republiki. A w ciągu jej krótkiego samodzielnego bytu, dzięki bardzo intensywnej propagandzie, odsetek ten jeszcze wydatnie się zwiększył.

Dopiero jednak II wojna światowa dopełniła dzieła krystalizacji świadomości narodowej i po 1945 r. za Polaków uważali się już prawie wszyscy mieszkańcy kraju. Tym bardziej że Holokaust, przesunięcie granic i czystki etniczne doprowadziły do kulturowej homogenizacji ludności. W ciągu następnych dekad, dzięki radiu i telewizji, a także komunistycznej „urawniłowce” we wszystkich aspektach życia, staliśmy się, chcąc nie chcąc, kulturowym monolitem. Smutnym, umęczonym, szarym monolitem. Naród polski zakończył swój okres dziecięctwa i wszedł w dorosłość jako złachmaniona przez niewydarzoną ćwierćinteligencką i pseudopostępową autorytarną władzę wspólnota biedy i frustracji – karmiona do przesytu mieszaniną dawnej propagandy narodowo-klerykalnej i zaimportowanej z Rosji propagandy uniwersalistyczno-postępowej. Każdy by od czegoś takiego zgłupiał.

Narody stały się narodami w różnym sensie i różne są odmiany znaczeniowe słowa „naród”. Są narody polityczne, skonsolidowane wokół wartości politycznych, takich jak równość i demokracja, a są też narody zbudowane na wspólnocie plemiennej, etnicznej, religijnej i językowej. Są wreszcie narody wymyślone przez swoich literatów i politycznych ambicjonerów, tworzących na bazie rozmaitych wydarzeń historycznych – czasem mało ważnych lub bardzo niejednoznacznych czy skomplikowanych – proste a fałszywe mity narodowe.

Niestety, naród Polski został stworzony właśnie w taki sposób – na podłożu romantycznej mitomanii i fanatyzmu religijnego. Był to „naród negatywny”, tworzony i konsolidowany przeciwko czemuś: przeciwko Rosji i prawosławiu, przeciwko Niemcom i protestantyzmowi, przeciwko ideom liberalnym i postępowi. I jest to prawda całkiem niezależna i tragicznie współistniejąca z bohaterstwem całych zastępów wielkich patriotów – od Kościuszki po Piłsudskiego. A bywało, że i dzielni obrońcy polskości i Polski jednocześnie byli zacofanymi klerykałami i szowinistami. Albo głupimi i naiwnymi komunistami. Głupota polityczna i patriotyzm wcale się nie wykluczają, podobnie jak wstecznictwo i artystyczny geniusz. Bo i czemu miałyby się wykluczać?

W nieszczęsnej reakcyjności XIX-wiecznego projektu stworzenia narodu i państwa polskiego tkwią korzenie nędzy współczesnej naszej demokracji. Dla Polaków „wolność” to przede wszystkim byt państwowy niezależny od ościennych mocarstw. Wolna Polska to Polska rządzona przez Polaków. I tyle. Nawet jeśli rządzona jest przez stojącego ponad prawem dyktatora, bez respektu dla praw i swobód obywatelskich, to nadal jest „wolna”. Ba, nawet państwowy kult obcego monarchy nie zakłóca poczucia wolności Polaków – jeśli tylko ten monarcha jest polskiej narodowości. Korzyć się? Jak najbardziej – byleby przed Polakiem. Bo kult taki – Piłsudskiego czy Wojtyły – jest kultem, jaki naród żywi dla samego siebie. Jest wyłącznie ekscesem narodowej pychy i resentymentu, nie mając w sobie nic z dojrzałego rozeznania i etycznej powagi.

Wśród prostych ludzi posłańców złych wiadomości się zabija, a termometry wskazujące gorączkę się tłucze. Mogę sobie łatwo wyobrazić, że jeśli Jarosław Kaczyński utrzyma władzę i po jego śmierci jeszcze przez kilka lat rządzić będzie jego partia, to potem, przez następne dziesięciolecia, Polacy będą bez sprzeciwu spacerować ulicami Kaczyńskiego, a ich dzieci będą się w szkole uczyć o wybitnym przywódcy państwa Jarosławie, barcie Lecha. O takich rzeczach decyduje przypadek. Jak już raz wskoczysz na pomnik, to możesz tak tkwić i sto lat.

Polacy pojmują wolność tak prymitywnie i szowinistycznie, bo nigdy nie mieli okazji walczyć o wolność polityczną. Żadna z polskich rewolucji nie była poświęcona demokracji, parlamentaryzmowi ani nawet państwu prawa. Jeśli na chwilę mieliśmy wolną politycznie Polskę, czyli wolny kraj wolnych ludzi w okresie międzywojennym, a potem w latach 1989-2015, to nie dlatego, że na straży swobód obywatelskich politycznych stanęły masy, lecz dlatego, że upominały się o nie elity. Masy nie mogły się nawet o nie upomnieć, bo nie dysponowały jasnymi ideami ustroju wolności ani językiem do ich wysłowienia. Jeśli za pierwszej Solidarności pojawiły się motywy wolnościowe, to tylko w bardzo wąskim zakresie: wolności zrzeszania się w związki zawodowe oraz wolności słowa w celu mówienia o Katyniu i powstaniu warszawskim oraz krytyki bieżących poczynań władzy.

Ale i tak był to przełom. Bez niego dziewięć lat później inteligencji zaangażowanej w przewrót polityczny nie udałoby się przeforsować wolnych wyborów, systemu wielopartyjnego, samorządu terytorialnego i pozostałych elementów demokratycznego państwa prawnego. Uczyniono to jednak niejako za plecami ludu, który nie wiedział (bo skąd?), co to takiego Trybunał Konstytucyjny albo służba publiczna.

Gdy już udało się „psim swędem”, gdzieś na tyłach rewolucji klerykalno-merkantylnej, prawem osobliwej szlachetnej dywersji zainstalować bezbożne wynalazki Zachodu, jak wolne sądy, media publiczne czy też sądowy nadzór nad wyborami, zaraz pojawili się chętni do ich przejęcia i wykorzystania do swoich niecnych celów. A w miarę cywilizowane rządy, na czele z PO, nie zrobiły nic, aby wychować nowe pokolenie świadomych obywateli, którzy wiedzieliby, czym jest wolność i na czym ustrój wolności polega.

Dlatego obecni 30-latkowie w swej masie nie mają o tym większego pojęcia i można im nawet wmówić, że Kościół, jawnie i otwarcie dążący do państwa katolickiego, „walczył o wolność”. Mamy się więc teraz dziwić, że dwóch panów orzeka, kiedy będą/nie będą wybory i co powie Sąd Najwyższy? Te błazeństwa i kpiny z państwa prawa uchodzą uzurpatorom na sucho, bo ogół społeczeństwa, jak w XIX w., wierzy, że wolna Polska to taka, w której rządzi Polak katolik, a nie „Ruski”.

Rodzi się więc pytanie: czy my w ogóle na wolność zasługujemy, skoro pozwalamy tak sobą pomiatać? Może sobie na Kaczyńskiego i Gowina, na Ziobrę i Sasina, Terleckiego i Piotrowicza, Przyłębską i Kamińskiego, Dudę i Pawłowicz, Błaszczaka i Brudzińskiego, Szydło i Kępę etc. etc. po prostu zasłużyliśmy? Coraz częściej myślę sobie, że tak jest w istocie.