Tragedia Warszawy jest jedna

Z biegiem lat powstanie warszawskie ’44 coraz bardziej mnie boli. Oba powstania – to małe w getcie i to wielkie – zlewają mi się w jeden wielki obraz bezprzykładnej tragedii tego miasta, które jak żadne inne na świecie zostało zrównane z ziemią, a jego mieszkańcy w połowie wymordowani.

Warszawie przydarzyło się to, co dziewięć stuleci wcześniej spotkało – z rąk katolickich najeźdźców – Jerozolimę. I tak jak Jerozolima do dziś nosi bliznę, choć minęło tyle stuleci, od kiedy jej rynsztoki spłynęły krwią większości zamieszkujących ją Żydów i Arabów, również Warszawa będzie miastem okaleczonym po kres swych dni, choćby przez tysiąc lat. Wtedy, w średniowieczu, ludzie nie mogli pojąć, jak można zamordować w jednym mieście kilkanaście tysięcy ludzi – jakże my możemy pojąć, że można zamordować ich kilkaset tysięcy?

Świat tego nie widzi – nie widzi Zbrodni Warszawskiej, nie widzi tej półmilionowej rzeszy ofiar, bo nauczył się oddzielać Holokaust od pozostałego niemieckiego ludobójstwa. A w Warszawie te ludobójstwa się łączą w jedno morze krwi, w którym w ciągu trzech lat zatopili stolicę nasi kulturalni i zamożni sąsiedzi. Nie wszystkim to w smak, żeby o tym Półmilionie pamiętać – po obu stronach. I jest w tym rozdziale nacji ofiar i dat ich śmierci jakieś pogrobowe zwycięstwo Hitlera. Skończmy z tym. Warszawa jest jedna i śmierć jest jedna.

Sądzę, że już najwyższy czas, aby myśleć o tym, co się stało, jako o hekatombie miasta – jednej i rozpisanej na kolejne tragiczne akty. Separowanie ich od siebie, te równoległe obchody rocznic obu powstań, wspominanie o rzezi cywilów jakby tylko na marginesie opowieści o walczących partyzantach, wzbudza we mnie złe podejrzenia. Tak jak gdyby naprawdę były dwie Warszawy – prawdziwa, polska, i ta „ich”, żydowska – i tak jakby śmierć cywila była gorsza niż śmierć żołnierza. Nie, nie była.

Jednakże na tym nie koniec zakłamania. Powiedzmy więc i to. Klęska powstania ’44 była łatwa do przewidzenia. Co więcej, można się było spodziewać, że Niemcy będą się straszliwie mścić. Powtarzamy, że ci, którzy podjęli decyzję o wszczęciu powstania 1944 (wielkiego, bo małe, spontaniczne, pewnie wybuchłoby i tak, jak mówią sami powstańcy oraz historycy), wzięli na siebie ogromną odpowiedzialność. Owszem. Sprecyzujmy tylko – za co wzięli tę wielką, straszliwą wręcz odpowiedzialność? Ano chyba za konsekwencję prawdopodobnej jego klęski, prawda? Za ofiary – bo za cóż jeszcze?

No to skoro tak, to trzeba o nich powiedzieć – znając owe konsekwencje i ofiary – że podjęli straszną decyzję. Gdyby zadecydowali inaczej, żyłoby 200 tysięcy ludzi i ocalałoby miasto. A jednak nie oskarża się ich. Czy ich straszna decyzja, kosztująca tak potworną klęskę i tragedię, nie zasługuje nawet na tę najlżejszą z kar, jaką jest wysunięcie w stronę dwóch czy trzech generałów oskarżycielskiego palca? Jeśli nawet tego nie wolno, to co do cholery znaczy, że oni „wzięli na siebie odpowiedzialność”? Wzięli ją i jej nie ponoszą? Bo co? Bo jeśli ich oskarżymy, to odbierzemy powstaniu sens i oskarżymy jednocześnie powstańców?

Owszem, poniekąd. Taka jest smutna prawa. Również powstańcy ponoszą odpowiedzialność za powstanie. Wielu z nich walczyło zresztą w poczuciu, że powstanie musi doprowadzić do klęski. Jednak nie potrafili inaczej – nienawiść do okupantów i żądza walki były zbyt wielkie.

Jednak na tym właśnie polegają tragedie wojny, że bohaterowie są jednocześnie winni. Blisko 200 tys. pomordowanych przez Niemców w odwecie za powstanie mieszkańców Warszawy miało prawo do swoich myśli i ocen. Mamy obowiązek pamiętać i żałować zarówno tych, którzy w pełni solidaryzowali się z powstańcami i uważali, że ich życie jest ceną wolności, jak i tych, którzy ginęli w złości na powstańców, uważając się za bezsensowne ofiary. Nie wszyscy, którzy giną podczas wojny, giną za ojczyznę i dla niej. Nie wszyscy są żołnierzami. Nie wszyscy podzielają punkt widzenia walecznych patriotów i politycznych przywódców. Lecz im także należy się pamięć.

Tymczasem pamięć powstania jest coraz bardziej ideologizowana, samo powstanie idealizowane, a właściwie mitologizowane. Ludzie, którzy upominają się o to, by patrzeć na nie sercem, widząc w nim przede wszystkim niewypowiedzianą klęskę i tragedię, są odsądzani od czci i wiary. Nie chcę teraz do tego wracać, gdyż pisałem już o tym i mówiłem.

Gdyby kogoś to interesowało, to TOK FM był tak dobry, że spisał wywiad na ten temat, jaki przeprowadził ze mną przed ośmiu laty, z okazji 68. rocznicy powstania. Wtedy jeszcze takie słowa szokowały, wobec czego nie ominęła mnie brutalna krytyka – dlatego tak bardzo wdzięczny jestem prof. Zbigniewowi Pełczyńskiemu i innym Powstańcom, którzy wówczas stanęli po mojej stronie.

Pozwólcie, że na koniec przytoczę wiersz Anny Świrszczyńskiej – sanitariuszki Powstania – „Niech liczą trupy”:

Ci co wydali pierwszy rozkaz do walki
Niech policzą teraz nasze trupy
Niech pójdą przez ulice
Których nie ma
Przez miasto
Którego nie ma
Niech liczą przez tygodnie, przez miesiące
Niech liczą aż do śmierci
Nasze trupy