Białoruś to my!

Czy tym razem uda się obalić odrażający reżim na Białorusi? Czy Rosja zdoła przejąć pełną kontrolę nad satelickim krajem na swych zachodnich rubieżach? Wiele zależy od odpowiedzi na te pytania.

Dobre scenariusze są dziś jednak mało prawdopodobne (choć nie niemożliwe). To są złe czasy, a w złych czasach wszyscy zajmują się swoimi sprawami. Białorusini boją się kryzysu ekonomicznego. Polacy powoli również zaczynają sobie uświadamiać, że epidemia to nie żadne „było, minęło”, lecz rzeczywistość, w którą dopiero wchodzimy. Dopóki są pieniądze, można nimi przykryć recesję i bezrobocie, lecz tylko przez jakiś czas.

Polakom dotychczas wszystko szło jak po maśle – w każdym razie od 1989 r. Nie jesteśmy przyzwyczajeni do poważnych kłopotów. Nie wiemy, jak zareagujemy. Władza też nie wie – i dlatego robi się nerwowa. Sprawy zaszły bowiem bardzo daleko – ukradziono tak dużo i w tak wielu miejscach, że właściwie przy żadnym scenariuszu utraty władzy przez biznesowo-kościelną sitwę, mającej na swych usługach PiS, gangsterzy nie będą mieli pewności, iż unikną uwięzienia.

Doszliśmy do takiego punktu, poza którym rządząca oligarchia, walcząc o zachowanie władzy, będzie walczyć o życie. A to oznacza, że „niewyobrażalne” stanie się jak najbardziej realne. Ani się obejrzymy, a pały pójdą w ruch, zaś więzienia znów zapełnią się „politycznymi”. I nie sądźcie, że ci panowie będą takimi poczciwymi misiami jak Kiszczak, a ich psy gończe będą jak stara dobra milicja. Szósta rano, futryna w drzazgi, na ziemię, kolano na pysk, kajdanki i zaczyna się karuzela.

Najpierw wsadzi się kilku, dla ćwiczenia i postrachu, a potem już pójdzie. I nikt w Brukseli, zajętej kryzysem, nawet nie piśnie. Nikt nie będzie umierał za Gdańsk ani szarpał się z psychopatami w dalekiej Warszawie.

Polska władza, będąca najpospolitszą w świecie ekspozyturą mętnych półmafijnych i klanowych układów, przerastających we wszystkich kierunkach tkankę społeczną i instytucjonalną, czuje się coraz bardziej bezradna i chwilami popada już w panikę. A jak władza popada w panikę, to bije. Ktoś traci kontrolę nad sytuacją, ktoś jest sadystą i ma używanie, ktoś jest prowokatorem i gra swoją grę – w taki sposób narasta przemoc w pobudzonym przez lęk i popadającym w chaos walk frakcyjnych reżimie.

Na naszych oczach realizuje się najgorszy scenariusz, który przewidywano po przejęciu pełni władzy w kraju przez Jarosława Kaczyńskiego – jakkolwiek nawet ci, którzy go głosili (w tej liczbie ja sam), nie do końca wierzyli we własne słowa. No bo jakże – u nas, w Polsce, takim cywilizowanym i spokojnym kraju? O, święta naiwności! Codzienność, zwykłość życia nas zaślepia. Nie widzimy, jak toniemy, zapadamy się w bagno nienawiści i przemocy. Wstajemy rano, jemy śniadanie, idziemy do pracy, jemy obiad, a potem kolację, więc nie widzimy. Nie chcemy widzieć, bo może jak zamkniemy oczy, to mara zniknie. Nie zniknie, bo to nie żadna mara, lecz prawdziwy, realny do bólu psychol do spółki z sadystą i złodziejem dostali nasze życie w swe łapy. I nie omieszkają tej łapy zacisnąć.

Najbardziej wściekła, pełna nienawiści i pogardy dla człowieka odmiana ideologii nacjonalistyczno-katolickiej, niczym nieróżniąca się od tradycyjnego antysemickiego rasizmu, oprócz substytucji Żyda syjonisty przez geja wyznawcę „ideologii LGBT”, na wszelkie sposoby wtłaczana jest w umysły tłuszczy, na której reżim bazuje i z której czerpie siłę. Nie łudźmy się – kryminalne homofobobusy, siejące nienawiść do osób homoseksualnych, to autobusy władzy, a nie jakichś tam sobie radykałów.

Jeżdżą bez przeszkód, a obywatele usiłujący na własną rękę zatrzymać przestępców i unieszkodliwić ich oraz narzędzia przestępstwa, którymi są ich wehikuły, są bici i wsadzani do więzienia. Tak postępują reżimy na całym świecie. Wszystkie mają jakąś ideologię, jakąś religię i wszystkie biją ludzi, osłaniane przez urzędasów prawiących z bezprzykładnym cynizmem o przestrzeganiu prawa oraz kapłanów, którzy swą ględą o miłości bliźniego od niepamiętnych czasów okadzają kazamaty, sale tortur i stosy.

Ta władza nie różni się niczym od tej na Białorusi i w dziesiątkach innych krajów, rządzonych przez rozwydrzoną i prymitywną oligarchię. Czas, aby wreszcie opadły nam z oczu łuski. Przyzwyczailiśmy się myśleć o sobie jako kraju i społeczeństwie lepszym, bardziej światłym i rozwiniętym niż te wszystkie na wpół dzikie stepowe ludy na wschodzie i południu. To bzdura – nie należymy i nigdy nie należeliśmy do elitarnego klubu społeczeństw wysoko rozwiniętych i kulturalnych. Jesteśmy zwyczajni. Jesteśmy pospolici i ani trochę lepsi od Rosjan, Białorusinów czy Bośniaków, którzy wcale nie są na wpół dzicy, lecz z grubsza tacy sami jak my.

Nie staniemy się nigdy Zachodem, jeśli nie staniemy się najpierw sobą i nie wyzbędziemy się poczucia wyższości w stosunku do innych ludów Europy Wschodniej. Dopóki nie powiemy sobie, że jesteśmy społeczeństwem zacofanym mentalnie i kulturowo, wciąż dźwigającym się ze stuleci niewolnictwa i nędzy, wciąż noszącym na sobie głębokie rany, jakie wyżarł w nas feudalny pasożyt, tumaniący, siejący przez stulecia lęk przed piekłem i Żydem, wysysający każdą kroplę krwi z upodlonego ludu, nie powstaniemy z kolan. Pogrążając się w złudzeniach i lękliwej ludomanii, nigdy nie stawimy czoła tłuszczy i mafii. To kwestia godności narodu i każdej, każdego z nas.

Kolaborując z tą władzą, mizdrząc się do co ładniej pachnących przedstawicieli kościelno-partyjnego kartelu, zaczarowując rzeczywistość, tylko wspieramy reżim. Wojna z reżimem to wojna kulturowa – wojna cywilizowanej, w miarę kulturalnej większości społeczeństwa z rządzącą mniejszością. Wojna z jarmarczną tłuszczą, niemającą żadnych innych pojęć i celów niż pieniądze, prostackie rozrywki i pseudoduchowe przeżycia popreligijne. Zalęknieni, projektujemy w tę masę swoje iluzje, idealizując ją i przypisując jej własne cechy, łącznie z szacunkiem dla innych i zdolnością do kierowania się dobrem powszechnym.

Doprawdy tylko dureń może sobie wyobrażać, że jak będzie strzelał w tłuszczę pociskami szacunku i akceptacji, to tamci obrzucą go kwiatami. Obrzucą go rechotem i gwizdami – chyba że zapłaci im więcej niż ich panowie. Do ludu strzela się oświatą i kulturą, choć te kule grzęzną najczęściej w paczkach gotówki i skrzynkach wódki. Jednakże nie ma innego sposobu, niż strzelać dalej. Aż znikną sprzedawcy miejscówek w raju, pijacy leżący w rowach, dyskotekowa i kibolska hałastra terroryzująca mieszkańców, a za to pojawią się myślący, krytyczni i światli obywatele.

O to idzie prawdziwa gra – o kulturę, a nie o władzę. To iście manichejska wojna upartej ciemnoty ze światem rozumu, pokoju, wolności i prawa. Wojna pogrobowców średniowiecznego totalizmu, zabobonu i pogardy z nami i naszym uniwersalnym przesłaniem wolności, równości, szacunku dla innych, demokratyzmu, odpowiedzialności za ludzkość i planetę, respektu dla wiedzy naukowej. W tej wojnie musimy być waleczni i pewni zwycięstwa – w przeciwnym razie zaleje nas fala „nowego średniowiecza”.

Ecce homo. Walka o wolność, o sprawiedliwość społeczną, o demokrację to zawsze walka kultury z dzikością, lepszej części społeczeństwa z gorszą, mądrzejszych z głupszymi, obywateli z tłuszczą. Od niepamiętnych czasów kwestia postępu sprowadzała się do jednego: kogo jest więcej i kto jest bardziej wpływowy – ludzie pokoju, rozumu i cywilizacji czy gawiedź, czerń idąca za każdym, kto ją postraszy, przekupi bądź inaczej podnieci. Demokracje upadają wtedy, gdy lud, otrzymawszy władzę, okazuje się zbiorowiskiem egoistów i prostaków, dających się manipulować psychopatom, a nie społeczeństwem obywateli.

Oczywiście to nie jest czarno-białe. Jednakże strefa szarości nie dominuje w obrazie żadnego społeczeństwa. Wszędzie wyraźnie oddzielają się od siebie dwie grupy, idące w poprzek klas społecznych i innych podziałów: myślących ludzi dobrej woli, mającej pewne pojęcie o sprawach wspólnych i w pewnym stopniu troszczących się o nie, oraz greckich „idiotes”, czyli takich, którzy wezmą pieniądze, lecz „polityka ich nie interesuje”. Od czasów głębokiego antyku ten właśnie podział decydował o losach społeczeństw.

Wierzę, że w naszym kraju, podobnie jak na Białorusi, kulturalne społeczeństwo jest liczniejsze i mocniejsze niż pogardzająca wszystkim co obce i inne agresywna gawiedź. Wierzę, że ogół jest mądry, uczciwy i niepodatny na ideologię nienawiści. Jednak nasza wiara i nasz szacunek dla ludzi mogą się szybko okazać kolejnym złudzeniem i zaklęciem rzucanym na rzeczywistość. Godzina próby przed nami.

Czeka nas „polska jesień” – czas strajków i protestów wywołanych przez kryzys, lecz mających podłoże polityczne i kulturowe. Albo podniesiemy łby i staniemy mężnie do walki o godność i wolność, albo pójdzie nas niewielu, a tych niewielu spałują i zamkną. Nic nie jest jeszcze przesądzone. Ale przykład Białorusi pokazuje, że żaden Orbán ani Kaczyński nie może dziś spać spokojnie. Nigdy nie wiadomo do końca, co w ludziach siedzi i która kropla przeleje czarę. To może być o jeden nazistowski autobus za wiele, o jedną profanację tęczy za dużo, o jedną skatowaną na komisariacie kobietę… Tego nie wie nikt. To jak ruletka, jak spawanie w bejruckim porcie.

Polacy są bardzo spokojnym społeczeństwem. Nie nawykli wcale do walki o wolność i nie ma tu wielu odważnych. To strasznie dziecinne, że tak o sobie myślimy. Za komuny z reżimem nie walczył nawet jeden na tysiąc mieszkańców kraju. A i dzisiaj nie więcej niż 1 proc. może się pochwalić, że zrobił cokolwiek, by obalić reżim Kaczyńskiego. Jednak przychodzą takie chwile, że nagle budzą się obywatele – i od razu jest ich masa. 10, 20 proc. społeczeństwa. Tak jak w czasie powstań narodowych, jak w 1980 i 1989 r.

Takie tsunami czasem wzbiera i nawet najmądrzejsi socjologowie i politolodzy nie są w stanie przewidzieć, kiedy to nastąpi. Jest tu wszelako jedna prawidłowość – protesty nie znają granic, kolejne społeczeństwa zarażają się nimi od sąsiadów. A dziś wszyscy są sąsiadami wszystkich. Protesty na Białorusi być może są echem wydarzeń w USA. A jeśli Białorusinom się uda, to może i w nas wstąpi duch – ten prawdziwy, a nie ten z chodzący z tacą. Więc ducha nie gaśmy!