W Polsce prześladuje się badaczy Zagłady

Prof. Jan Grabowski i prof. Barbara Engelking, zasłużeni badacze Zagłady, zostali pozwani przed sąd. Filomena Leszczyńska, bratanica jednego z bohaterów zredagowanej przez państwa profesorów obszernej monografii poświęconej stosunkom polsko-żydowskim i losom ukrywających się Żydów w dziewięciu powiatach na południu okupowanej Polski, oskarża twórców o rzucanie fałszywych oskarżeń na osobę jej stryja Edwarda Malinowskiego, sołtysa wsi Malinowice, który zdaniem Leszczyńskiej miał pomagać Żydom, a nie ich wydawać i mordować.

Co więcej, redaktorzy naruszyli jej „prawo do tożsamości i dumy narodowej”. Prawo to, powiedzmy sobie jasno, może być zrealizowane jedynie pod warunkiem, że ten naród nie będzie ciągał po sądach uczonych, którzy w najlepszej wierze starają się uwolnić go od fałszywego zadufania w sobie i hańby, jaką jest wybielanie swych win. A tę posługę właśnie świadczą narodowi polskiemu, pomimo szykan ze strony antysemitów i szowinistów, wybitni badacze czasu Zagłady. A co do samego Malinowskiego, to w książce po prostu przytoczono obciążające go wspomnienie. I tyle. Bardzo możliwe, że był Malinowski w jednej osobie pomagającym i krzywdzącym. Bywało w czasie wojny i tak.

Trzeba doprawdy nienawidzić prawdy i nie mieć pojęcia o tym, na czym się zasadza cześć narodu i jego honor, by zamiast okazywać wdzięczność uczonym odkłamującym trudną historię, zwalczać ich i prześladować. Skutek tych szykan może być zresztą tylko jeden – jeszcze więcej ludzi na świecie dowie się, jak bardzo zacofanym wciąż i niezdolnym do zmierzenia się z własną historią krajem jest Polska. No i tego, jak tragiczna jest dysproporcja między liczbą tych, którzy w czasie wojny bezinteresownie pomagali Żydom, i tych, którzy na różne sposoby ich krzywdzili.

Bo wbrew kłamliwej propagandzie komunistów i prawicy III RP tych ostatnich było wielokrotnie więcej. W konsekwencji o wiele więcej było też Żydów zamordowanych bądź wydanych Niemcom przez Polaków niż przez nich uratowanych, nie mówiąc już o liczbie tych uratowanych bezinteresownie.

W słynnym eseju, opublikowanym w 1981 r. na łamach „Kultury” – „Dwie ojczyzny – dwa patriotyzmy. Uwagi o megalomanii narodowej i ksenofobii Polaków” – napisał Jan Józef Lipski:

„Miłość do wszystkiego co polskie” – to częsta formuła narodowej, „patriotycznej” głupoty. Bo „polskie” były przecież i ONR, i pogromy we Lwowie, Przytyku i Kielcach, i getto ławkowe, i pacyfikacje wsi ukraińskich, i Brześć, i Bereza, i obóz w Jabłonnie w 1920 roku. […] Nie lubimy przypominać sobie podboju ogniem i mieczem Jadźwingów – to psułoby nam obraz narodu polskiego, który rzekomo nikogo nigdy nie podbijał. Nie lubimy umieszczać w naszych kompendiach historycznych wiadomości o wymordowaniu załogi Wielkich Łuków po kapitulacji – bo to niezgodne z rycersko-humanitarnym stereotypem naszych dziejów. Zapominamy o metodach zwalczania buntów i powstań ukraińskich, o rajdzie naszego bohatera narodowego Stefana Czarnieckiego, mordującego wieś za wsią, aż do niemowlęcia; o obłędnym kołowrocie wzajemnych odwetów i kontrodwetów, stanowiących od paruset lat ponurą treść historii polsko-ukraińskiej. Szczycimy się polską tolerancją – by półgębkiem tylko wspominać, kiedy się skończyła i jak. Szczycimy się tragicznym udziałem polskich żołnierzy w kampanii hiszpańskiej Napoleona – tak jakby Somosierra, rozgromienie żołnierzy broniących niepodległości swej ojczyzny, była kartą chwały, a staramy się zrobić, co można, by zapomnieć o hańbie Saragossy, lub ją zakłamać.

Lipski napomina nas, abyśmy nie ważyli się zapominać ani tym bardziej zakłamywać ciemnych kart polskiej historii:

Nie wolno nam tak postępować! Każde przemilczenie – staje się oliwą do ognia megalomanii narodowej, jest chorobą; każde uchylenie się od uznania własnych win – jest niszczeniem etosu narodowego.

Piękne to słowa. Mędrców napominania na niewiele się jednak zdają. Wystarczą co najwyżej do tego, by tu i ówdzie w szkolnym programie lub oficjalnym wystąpieniu państwowego dygnitarza znalazła się jakaś marginalna wzmianka o tym czy owym, przykryta pudami zapewnień o wielkości zasług narodowych.

W pewnym sensie takie teksty jak esej Lipskiego dostarczają sferze oficjalnej alibi i wytłumaczenia. Wszak o „ciemnych kartach”, a raczej czarnych plamach już zostało powiedziane, co należy – ustami tego czy innego „kontrowersyjnego” autora. Władza ma to więc już niejako z głowy. Spokojnie może się zająć tym, co lubi najbardziej, czyli „białymi plamami”. Ich kolorowanie to w jej pojęciu całokształt państwowych zobowiązań w zakresie odkłamywania historii.

Przewrotna to strategia. Niestety, powszechna. Każdy kraj opowiada sobie swoją historię, w której jawi się jako wielki i potężny (jeśli ma imperialne dzieje) bądź waleczny i niezłomny (jeśli był podbijany przez sąsiadów). Gdyby zsumować narracje historyczne wszystkich krajów, to otrzymalibyśmy groteskowy wykaz sprzeczności. Swoi zawsze (prawie) niewinni – winni zawsze sąsiedzi. My dzielni i wierni – oni dzicy, brutalni i zdradzieccy. My – patrioci i męczennicy, oni – barbarzyńcy i łupieżcy.

Narracje historyczne powstawały wszak na użytek władzy i z natury rzeczy miały charakter propagandowy. Sławiły państwo i łechtały próżność ludu, by tym bardziej, w przypływie „patriotyzmu”, lgnął do rządu. Zwłaszcza zaś w czasie wojennej mobilizacji. Tylko największe narody, mające silne elity, stać na to, aby w debacie publicznej odprawić sąd nad własnymi dziejami.

Stać zresztą od niedawna, bo nawet Niemcy, którzy z niechlubnych powodów wiodą prym w takich narodowych rozliczeniach, wzięli się do nich na serio dopiero w katach 70. Przełomowe dla wyswobodzenia świadomości historycznej z rycerskiej zbroi pychy i propagandy były procesy dekolonizacji, emancypacja czarnych w USA oraz rewolta studencka lat 1967-68. Nader przykrych rzeczy dowiedzieli się wtenczas obywatele o swojej przeszłości. A może nie tyle dowiedzieli, ile sobie przypomnieli.

Do dziś jednak lekcja szkolna w Anglii nie może nosić tytułu „Zbrodnie Brytyjczyków w koloniach”, a w Belgii „Zbrodnie belgijskie w Kongu”. Słowo „zbrodnia” przechodzi przez gardło tylko Niemcom, i to z „popitką” w postaci wspomnień o wypędzeniach i bombardowaniach alianckich.

Jak wygląda Polska na tym tle? Cóż, nie możemy się mierzyć ze Skandynawami czy Niemcami, ale w gruncie rzeczy nie jest najgorzej. W porównaniu z małymi narodami, które są najbardziej zranione przez historię, a w rezultacie najbardziej zakompleksione i zakłamane, wypadamy nieźle. Jeszcze lepiej wyglądamy zaś na tle krajów, które nie praktykują wolnej debaty publicznej, gdyż znają tylko ustroje autorytarne lub półdemokraktyczne. Mam na myśli w szczególności Rosję.

Polacy zdobyli się na uczciwe przemyślenie niektórych aspektów relacji polsko-żydowskich oraz polsko-ukraińskich. Efekty są wprawdzie elitarne i daleko do tego, by dzieci w szkołach uczono prawdy w tej materii, niemniej jesteśmy nieporównanie dalej niż w czasach PRL. Postępu nie widać natomiast w odkłamywaniu historii stosunków Polski z Kościołem. Ilu Polaków wie, jak to się w latach 30. polscy księża nie mogli nachwalić Hitlera i jego polityki wobec Żydów albo choćby o tym, że razem z Niemcami napadła na Polskę kościelna Słowacja, której dyktatorem był umocowany tyleż u Hitlera, co w Watykanie ks. Tiso?

Takich pytań można by w tej materii postawić jeszcze wiele. Mówienie prawdy o dziejach Kościoła katolickiego oraz jego poczynaniach w Polsce i w odniesieniu do Polski jest czymś na razie zupełnie niewyobrażalnym. Nawet owa słynna data 1410, którą znają prawie wszyscy Polacy, nijak się jakoś nie kojarzy ludziom z niekoniecznie sympatycznymi stosunkami Rzeczpospolitej z Rzymem. Tak jakby ci „Krzyżacy” byli jakimiś sekciarzami czy cholera wie co.

Wielkość współczesnych narodów wyraża się w tym, że stać je na uczciwe intelektualnie przemyślenie własnych dziejów, w tym na empatię w stosunku do narodów ościennych, z którymi zwykle mają długą wspólną historię wojen. Niemniej i to nie sprawia, że historia staje się „magistra vitae”. Mądre nawiązywanie do historii, szukanie w przeszłości analogii do sytuacji współczesnych jest możliwe, lecz dane tylko najbardziej uczonym i najbardziej subtelnym głowom. Trzeba naprawdę dużo wiedzieć, by skojarzyć wypadki aktualne z dawnymi i w dodatku dobrze ocenić różnice stojące na przeszkodzie łatwemu prowadzeniu analogii.

Dlatego historia uczy tylko mądrych (nielicznych), pozostałym zaś służy za arsenał mitów i rezerwuar retorycznych ozdobników. Nie łudźmy się, że nauczanie historii sprawi, że ludzie będą roztropniejsi. Tym bardziej gdy naucza się historii interesującej ze stanowiska władzy, czyli historii państw, dynastii i wojen. Prawdziwy sens nauczania historii jest etyczny i egzystencjalny. Studiując dzieje, płacimy trybut pamięci naszym przodkom – pamiętamy o nich, tak jak sami przecież chcielibyśmy, aby całkiem o nas nie zapomniano.

Czyniąc tak, tworzymy więź między pokoleniami, odnajdując swe życie w życiu naszych praojców i tym lepiej rozumiejąc siebie, im lepiej zrozumieć zdołamy ichże. Dlatego historia nie tyle uczy życia, co oświetla nam drogę wstecz, którą przeszliśmy i której ostatnim odcinkiem była nasza własna biografia. Tak jak każdy z nas żyje za pośrednictwem własnej pamięci, budującej świadomość siebie jako pewnej przeżytej biografii, podobnie narody istnieją w pamięci i przez pamięć.

Oby tylko nie była to pamięć zakłamana. Bo wtedy i naród będzie kłamliwą fikcją. Dlatego walka o prawdę historyczną jest walką o istnienie narodu. Dotyczy to i białych, i czarnych plam.