Babskie pisma, straszne baby i ich prymitywni faceci

Czy kupiliście już miniręczniczki postcoitalne? Hit pandemii! Zrobiło się niedobrze? Ale o co chodzi? Przecież to ludzka rzecz. Po co ciągle wymieniać prześcieradła? To nieekologiczne. Dobra, nie szukajcie w Google. Miniręczniczki „Eja-Rid” jeszcze nie weszły do handlu – szwagier dopiero zakłada swój start-up. Jutro ma prezentację u biznes-endżela. Sam mu wybierałem foty z agencji (z kategorii „rozłożone nogi” – białe, czarne i żółte). Do zobaczenia za rok w Rossmanie!

Od kiedy blisko pół wieku temu nauczyłem się czytać, z grzeszną namiętnością sięgam do pism kobiecych, czyli babskich. Na początku był to „Magazyn rodzinny”, a dziś (między innymi) „Wysokie Obcasy”. Przez wiele lat poszukiwałem w tych pismach głównie ładnych obrazków z ładnymi paniami oraz materiałów odkrywających arkana „kobiecej seksualności”. Jednakże tym, co w pismach kobiecych pociąga mnie trwale i niezmiennie, są produkcje psychologiczne i wyłaniająca się z nich filozofia życiowa. Filozofia, którą karmione są kobiety jak świat długi i szeroki, a to ważna rzecz!

Wydaje się, że w ogólności wszyscy tańczymy, jak nam zagrają psychologowie. To w ich rękach jest „władza dyskursywna”, zwana w lepszych czasach rządem dusz. A jako że zawód psychologa jest mocno sfeminizowany, dominuje przekaz kobiecy, skierowany do kobiet. W rezultacie to właśnie babskie pisma stają się opiniotwórcze – i to w gruntownym tego słowa znaczeniu, to znaczy gruntujące podstawy światopoglądu.

Kiedyś, na początku, gdy w latach 60. rodziła się w Polsce prasa kobieca, kalkowało się wzorce zachodnioeuropejskie, czyli amerykańskie. Przefiltrowane przez komunistyczno-katolicki konserwatyzm owe wzorce docierały do nas w postaci małej rewolucji kuchennej. Emancypacja kobiet zawierała się udogodnieniach technicznych związanych z obsługą domu oraz niejakiej frywolności w zakresie mód i fryzur. Do tego coś o dzieciach. Polka miała być z grubsza tańszą wersją amerykańskiej żony wyborcy Partii Republikańskiej. Niemniej już wtedy dochodził do głosu ton, który miał już trwale zdominować „narrację kobiecą”, a mianowicie kobiecy solidaryzm. Panie psycholożki oraz wytrenowane w psychologii felietonistki na różne sposoby utrwalały ten sam rodzaj porozumienia z czytelniczkami: my was rozumiemy, jesteśmy po waszej stronie, trzymamy z wami sztamę.

Gazeta musi się sprzedawać, więc trudno oczekiwać, żeby krytykowała swoich czytelników. Jednakże serwilizm i lizusostwo, gdy stają się alfą i omegą przekazu, wychowują infantylnych narcyzów i ogłupiają naród. A jeśli jeszcze wyposaża się go w rozmaite inteligentne i wnikliwe spostrzeżenia, to efekty psychologiczne i społeczne mogą być spektakularne.

I tak właśnie się w końcu stało: widzimy dziś mieszczańskie masy o strukturze luźnego granulatu mężczyzn i kobiet, mających na czołach i w sercach wypisane „jestem tego wart/a”. Każdy jest tu sobie okrętem, lecz sternikami są panie psycholożki i redaktorki z pism kobiecych, sączące w dusze swych podopiecznych czytelniczek jady emancypacji, feminizmu, konsumpcjonizmu i umiarkowanego hedonizmu. Razem z kilkoma atrapami świadomości ekologicznej i progresywnego aktywizmu wystarczy to do wyprodukowania pani Dulskiej 2.0.

Ideologia pism kobiecych jest jak komunizm – wszystko słuszne, lecz nic się nie zgadza z życiem. A przecież właśnie miało się zgadzać. Babskie pisma wiedzą doskonale i doskonale umieją nazwać, co czują kobiety; są takie życiowe! Mówią o miłości, macierzyństwie, zdrowiu, pracy, odpoczynku, relacjach z rodzicami i innych rzeczach ze zdumiewającą empatią, z balsamiczno-terapeutycznym ciepłem i wyrozumiałością, wnikliwie i mądrze.

Jednakże wszystko to podporządkowane jest zasadzie akceptacji i afirmacji. Jesteś, jaka jesteś, i masz prawo taką pozostać. Masz prawo i obowiązek zaakceptować w pełni samą siebie, a podobnie inni – niechaj cię akceptują, a jak nie, to niech sobie idą do diabła.

Niestety, kultura empatii i afirmatywizmu, oparta na świadomości psychologicznej, czyli rozumieniu „potrzeb i mechanizmów”, ma swoją ciemną stronę. I pal sześć jej podejrzane sprzężenie z zachłannością (zwaną dziś konsumpcjonizmem), sprzedawaną jako zmysł komfortu i praktyczności, bo o wiele ważniejszy jest systemowy amoralizm całej tej psychologicznej przymilności, którą ogłupia nas przemysł zmerkantylizowanego pop-feminizmu oraz jego narzędzia propagandy w postaci babskich pism. Nas, czyli kobiety i mężczyzn, bo ideologię zmieszczaniałego feminizmu kobiety sączą do niezbyt rozgarniętych głów swoich partnerów, a i same pisma wydawane są w taki sposób, żeby siedzący na sedesach amanci napawali się ich zawartością.

W konsekwencji przemieszczając się pomiędzy reklamami bielizny i szminek, natrafiają wzrokiem na którąś z ewangelii miłości własnej, ucząc się, jak być Piotrusiem panem. A jak się nauczą, to wyszedłszy z kibli, leżą na kanapach i pachną, zamawiają Ukrainki do sprzątania, a po dwóch latach odchodzą na inną, nowszą kanapę. I wtedy kobiety mówią, że ach, jacy ci faceci dzisiaj niedojrzali i samolubni. Ach, gdzie ci mężczyźni!

No, wiadomo, faceci to świnie. A było nie zostawiać na wierzchu tych swoich piśmideł! Na całe szczęście są na świecie kredyty, dzieci i babcie, dzięki czemu nawet idioci i idiotki mogą przetrwać jako tako w kupie.

Psychologiczne zawłaszczenia, a właściwie wyparcie problematyki moralnej przez dyskurs empatopsychologiczny – jest katastrofą. Cała sfera moralna sprowadza się w świetle tego nowego immoralizmu do dwóch norm: postępuj łagodnie i jasno komunikuj swoje potrzeby oraz decyzje. I tak oto ludziom wydaje się, że wolno im wszystko, jeśli tylko nie wrzeszczą i nie biją nikogo oraz rzetelnie wyjaśniają, co właśnie zamierzają uczynić. Poza tym jednak wolno im już wszystko – w imię miłości własnej, w imię prawa do dobrego samopoczucia, prawa do kierowania swoim życiem etc. Czyli w imię pobłogosławionego egoizmu.

Bo jeśli to ja jestem najważniejsza (najważniejszy) dla mnie samej (samego), a co więcej, mam pełne prawo i wręcz obowiązek dbać o siebie, to właściwie wszystko, co czynię, jest dobrowolnym darem dla świata. Ogólnie nic mnie nie obowiązuje, więc czyniąc dobro, jestem jak bogini udzielająca ze swej pełni. Idę do pracy, bo odpowiadają mi jej warunki i jest ona dla mnie wystarczająco interesująca („spełniam się w niej”), zajmuję się dziećmi, bo ich rozwój jest dla mnie ważny, gotuję obiad, bo pielęgnuję związek, zadzwonię do mamy, bo dbam o relację, zrobię siusiu, bo dbam o pęcherz.

A życie swoje: mam powinności i zobowiązania, ciągle muszę robić rzeczy, na które nie mam ochoty, lecz wcale nie mam prawa, żeby to zmieniać. Jestem w relacjach, w których cierpię i ciężko pracuję, a jednak nie mogę z nich wyjść, bo jestem związana moralnie. I najgorsze: wcale nie jestem taka wspaniała, jak mówią mi babskie pisma, które udają, że nie ma ludzi (w tym kobiet, a wśród nich czytelniczek babskich pism), którzy są źli, głupi, pieprznięci i niemoralni. Co najwyżej są na świecie tacy faceci, którzy biją kobiety i dzieci. Jednak kobiety są zawsze niewinne i zasługujące na zrozumienie i wsparcie. I jeśli trzeba którejś poradzić, żeby się jednak zmieniła, to nie dlatego, że obecnie jest głupia i zła, psując świat, lecz wyłącznie dla niej samej, w jej własnym interesie.

A w dodatku zanim zmiana nastąpi, trzeba zrobić wszystko, aby polubić samą siebie czy też zaakceptować siebie taką, jaką się jest. Czego zaś zaakceptować się już naprawdę nie da, to trzeba skorygować. Sam rdzeń własnego ja jest wszelako nienaruszalny i święty. Każda czytelniczka jest „tego warta”, czyli wszystkiego warta. Każda jest młoda, piękna, dobra, mądra, światła, empatyczna i pełna dobrej woli. Słowem, jest jak sama pani redaktor z panią psycholog. A jeśli nie jest, to powinna czym prędzej dołączyć do „babskiej drużyny”. Zapraszamy!

A czymże jest ta drużyna? Ano mieszczańskim kościołem spotęgowanej miłości własnej pod wezwaniem świętej Terapuetyny i świętej Ekologyny. W tym neoewangelikalnym kościele powszechnej miłości nie śpiewa się spiritual gospel i nie buja się na lewo i na prawo jak u jakichś Afroamerykanów (za przeproszeniem), a za to patrzy w oczy, kiwa głowami ze zrozumieniem i wygłasza postępowe frazesy. No i tylko trzeba jeszcze parę rzeczy dokupić – coś na niezajście, proseczunio i parę takich tam puszapów czy jak tam.

Ale facetom jest ganz pomada. Byle w kiblu leżały pisma z reklamami majtek, a Królowa Postępu trzymała linię i nie zaniedbywała swoich potrzeb seksualnych. I niech sobie gada, co tam wyczytała – kto by tam baby słuchał.