Zlikwidujmy media publiczne

Z maili Dworczyka znów dowiadujemy się, jak rządzący traktują publiczną agencję prasową. W ich pojęciu należy ona do nich, czyli do rządu. Różnica pomiędzy „publicznym” i „rządowym” jest faktycznie bardzo niejasna i iluzoryczna. Gdy upadnie PiS, powróci zapewne kwestia likwidacji szczególnie skompromitowanej telewizji TVP Info. Powróci też zapewne kwestia coraz bardziej absurdalnego i niesprawiedliwego abonamentu. To jednak za mało. Przyszły czasy, w których trzeba zakończyć nieudany i nieaktualny już (z przyczyn kulturowych i technologicznych) eksperyment zwany „media publiczne”.

Jeszcze niedawno wydawało się, że każde szanujące się państwo powinno mieć własne, „narodowe” linie lotnicze. Lotnictwo było bowiem bardzo prestiżową dziedziną techniki. Dziś zajmowanie się przez państwo przewożeniem ludzi samolotami ma mniej więcej tyle sensu co prowadzenie przez rząd kompanii autobusowej. Jednakże siłą inercji wciąż w wielu krajach istnieją rządowe linie, a nawet jakieś „PKS-y”.

Podobnie ma się sprawa z mediami publicznymi. Dawno, dawno temu, gdy wymyślono telegraf (ten z drutem), stworzenie infrastruktury telegraficznej było naturalnym zadaniem każdego rządu. A skoro telegraf z drutem, to i bez drutu. A skoro bez drutu, to może i całe radio. A jak radio, to i telewizja. I tak to metodą powolnego gotowania żaby ugotowano „media publiczne”. Wskazując palcem na Wielką Brytanię i BBC, dziesiątki krajów zafundowały sobie rządowe stacje radiowe i telewizyjne, w których z ogromnym spokojem i roztropną wyrozumiałością omawiano nawet najbardziej bulwersujące działania rządu (w krajach demokratycznych) albo wprost serwowano rządową propagandę (w krajach udających demokracje).

Pod pretekstem, jakoby wysokie standardy bezstronnego i obiektywnego dziennikarstwa, a także wysoki poziom publicystyki i programów kulturalnych nie był osiągalny dla mediów komercyjnych, utrzymywano i nadal utrzymuje się opłacanie z podatków stacje. Ciekawe, że w mniejszym stopniu dotyczy to gazet – widocznie rządzący, dziwnie przywiązani do idei mediów publicznych, liczą raczej na masy oglądające telewizję, a nie gazety.

„Gazety publiczne” to twór egzotyczny, a nawet śmieszny, lecz czyż publiczne stacje i kanały telewizyjne oraz radiowe nie są już tak samo śmieszne? Zwłaszcza w czasach internetu, który tak bardzo rozprasza uwagę odbiorców mediów, że wizja „wszystkich” przed telewizorami, oglądających rządowy program informacyjny, to już tylko sen rozmarzonego politruka.

Cóż takiego wielkiego kryje się w owej idei „publiczności” mediów? Bezstronność i odwaga? Od bezstronności i niezależności też się można uzależnić. To, co wpierw wydaje się bezpośrednią realizacją wymogu uczciwości i sprawiedliwości, z czasem przeistacza się w utarty obyczaj, tzw. standard, a w istocie partykularny styl danej stacji. Nadawca wciąż myśli, że to nie żaden styl, lecz jakaś czysta forma rzetelności dziennikarskiej. Na przykład: bezstronny moderator i przyznanie każdej gadającej głowie po pięć minut. Jeśli ten styl jest wielki, jak w przypadku BBC, to jeszcze możemy wytrzymać. Ale w kraju, gdzie ludzi wykształconych jest mało i nie tworzą oni żadną miarą „masowego odbiorcy”, styl lokalnej telewizji publicznej będzie tylko marną podróbką albo karykaturą dostojnego wzorca.

Reguły w rodzaju „pokazywać wszystkich”, „unikać radykalnych ocen”, „pozwolić wypowiedzieć się wszystkim stronom konfliktu” ani nie są tak kruche w swej niedościgłej szlachetności, żeby zaraz musiały je chronić specjalna ustawa i Wysoki Urząd, bo nikt inny poza mediami publicznymi nie będzie chciał i umiał się nimi kierować, ani też nie są doskonałe i niepodważalne. Ścisłe stosowanie się do nich prowadzi do notorycznego pokazywania chamów, obłudnego powstrzymywania się od nazywania chamstwa chamstwem (a czasem nawet zbrodni zbrodnią!) oraz emitowania kłamliwych, haniebnych i bezczelnych twierdzeń, rzekomo chronionych klauzulą „każdy ma prawo do własnego zdania i do wypowiedzi”. Prawo ma, tylko dlaczego za moje pieniądze? Niech gada bzdury i rzuca kalumnie za swoje czy na swoim.

Szczytne ideały i reguły publicznych mediów okazują się nie takie znowu szczytne, gdy przyjrzeć się temu, do czego nieuchronnie prowadzą. A prowadzą do oportunizmu, hipokryzji, robienia dobrej miny do złej gry, neutralności wobec zła pod pozorem bezstronności. A nakłada się na to w dodatku niewiele słabsza niż w mediach prywatnych obsesja oglądalności, która prowadzi nie tylko do rugowania lub przenoszenia na pory nocne programów ambitnych, lecz przede wszystkim do głupkowatego lizusostwa wobec widzów, łaszenia się do gawiedzi, schlebiania jej gustom i jej ego. O zakulisowej grze mediów publicznych z partiami politycznymi już rozwodzić się nie będę. Tym bardziej że akurat w Polsce gra się skończyła – media publiczne są tylko tym, czym były w PRL, czyli tubą władzy. Nie stałoby się tak, gdyby… nie zostały w porę zlikwidowane.

Najwyższa powaga, którą ma w ideologii mediów publicznych „opinia publiczna” (którą należy z jednej strony „formować”, a z drugiej „liczyć się z nią”), to w istocie uogólniony Widz – statystyczne monstrum, które na szczęście w rzeczywistości nie istnieje. Otóż ludzie są różni, różnie gadają, a z tego gadania nie wynika żadna jedność ani harmonia. Nie ma żadnego „publicznego wielogłosu”, polifonicznej, chóralnej „jedności w wielości”. Nie ma żadnej opinii publicznej! A skoro nie ma opinii publicznej, to nie potrzeba też dla niej żadnego forum ani tuby, ani platformy, ani sceny, ani żadnej innego metaforycznego widma uzasadniającego formułę „telewizji publicznej”. Ci, co wydumali sobie opinię publiczną, wydumali sobie również publiczne media. Taka metafizyka stosowana.

Metafizykę mamy też w dziedzinie własności. Wśród dziwotworów zwanych jednoosobowymi spółkami skarbu państwa TVP zajmuje miejsce honorowe. Czyje toto właściwie jest, ta telewizja publiczna? Rządowa – nie, choć w zasadzie państwowa. Więc może trochę prywatna? Nie. No to społeczna? Tak jak w socjalizmie? Nieee. Przecież żyjemy w kapitalizmie! No to czyja? Może społeczeństwa obywatelskiego? Ale które to obywatelskie? Ten wygolony z piwem, co ogląda mecz, to on też jest „społeczeństwo obywatelskie”? A jak nie, to ta telewizja już nie jego? No, jego też ta telewizja jest.

Czyli jednak społeczna? Tak trochę państwowa, bo „skarb państwa” i państwo ją pilnuje, żeby wszeteczeństw nie pokazywała i żeby byle kto albo jaki partyjniak nią nie rządził. Ale też trochę niepaństwowa, bo i zarobić musi sama na siebie (well, with a little help from abonament) i ministrom od niej wara (aha, za PiS i to się zmieniło…). Teraz wyznaj się, człowieku, jeśliś nie Sokratesem, jaka to idea. Lewicowa czy liberalna? A może to już żadna różnica? Tak czy owak, pewnie to jest jakaś idea demokratyczna. A jeśli tak, to telewizja publiczna miałaby nas w pewnym sensie reprezentować albo pomagać nam wpływać na rząd? Jakoś nigdy nie doświadczyłem tych łask z jej strony. A już nie bardziej niż ze strony nadawców prywatnych, wzgardliwie zwanych komercyjnymi. Wręcz odwrotnie – to raczej rząd, poprzez telewizję, wpływa na nas.

Koronny argument na rzecz mediów publicznych jest taki, że prywatni nadawcy (często zagraniczni), goniący za zyskiem i mający swe polityczne upodobania oraz społeczne „grupy docelowe”, nie są w stanie obiektywnie prezentować spraw polityki ani emitować ambitnych, kulturalnych i edukacyjnych programów, których oglądalność (słuchalność) nie jest wysoka. Co do pierwszej części argumentu, to po prostu jest on sprzeczny z faktami – prywatni nadawcy mogą być nawet lepsi w pokazywaniu polityki od nadawcy publicznego (abstrahując już od obecnej sytuacji w Polsce, gdzie mediów publicznych de facto nie ma). Co do drugiej części, to, oczywiście, telewizja publiczna również nie jest w stanie produkować, emitować i sprzedać z zyskiem ambitnych programów, w związku z czym trzeba jej za te programy płacić z abonamentu i budżetu.

Tylko dlaczego to niby prywatni nadawcy, gdyby im również za to płacić, nie mieliby równie dobrze realizować tych zadań? Jeśli państwo decyduje się przeznaczać na takie cele jakieś środki, to dlaczego oferuje je jednemu tylko przedsiębiorstwu? Czy dlatego, że ma nad nim kontrolę? A jakże! Media publiczne pełnią tu nieformalną funkcję cenzorską. Przecież często w końcu to prywatne firmy produkują owe tak pożądane ambitne programy dla mediów publicznych, które odgrywają tu rolę arbitralnego zleceniodawcy. Gdyby miało być sprawiedliwie i transparentnie, odpowiedni urząd ogłaszałby przetargi na realizację i emisję programów na określone tematy, a rozstrzygająca takie konkursy komisja składałaby się z nominowanych przez środowiska naukowe i artystyczne specjalistów, wspieranych przez znawców zagadnień technicznych i finansowo-organizacyjnych. Nierówność w dostępie podmiotów do środków wydatkowanych przez państwo na kreowanie programów telewizyjnych nie ma żadnego uzasadnienia.

Dochodzimy w ten sposób do drażliwej kwestii abonamentu radiowo-telewizyjnego. Jest on daniną publiczną przeznaczoną na cele kulturalne i edukacyjne, uzasadnianą ponadto politycznie – jako czynnik umacniania demokracji. Ratuj się, kto może, przed wysokimi urzędami od umacniania demokracji! Czy jednak nie można by zachować abonamentu, gdyby z jego dobrodziejstw mogli korzystać sprawiedliwie wszyscy nadawcy, gotowi podjąć się wyznaczonych ustawą zadań kulturalnych i edukacyjnych lub przynajmniej przystępować do konkursów na zamawiane produkcje?

Sądzę, że jest to do pomyślenia bez jawnego gwałtu na poczuciu sprawiedliwości. To, co jest teraz, to bowiem jawna niesprawiedliwość. Każde dziecko rozumie, że nie można nikogo zmuszać do płacenia za coś, z czego nie korzysta i korzystać nie chce. A przecież domniemanie, że każdy, kto ma telewizor lub radio, włącza publiczne rozgłośnie, dawno już przestało być zasadne. Nie jest też prawdą, że abonament zastępuje dochody z reklam, bo w mediach publicznych reklam – często dość wulgarnych – jest mnóstwo.

Media publiczne są moralnie podejrzane i niewiarygodne. Ich formuła jest od strony ekonomicznej niespójna, abonament, z którego w połowie się utrzymują, jest niesprawiedliwy, jeśli nie korzystają z niego inne stacje, a rola politycznowychowawcza – uzurpatorska. Publiczne radio i telewizja w gruncie rzeczy rządzą się zasadą oportunizmu. Pod pozorem sprawiedliwości, rozwagi i pluralizmu dba się głównie o to, aby kogoś nie urazić, kogoś nie pominąć, nie napytać sobie jakiejś biedy, nie narazić na zarzut sprzeniewierzenia się etosowi publicznych środków przekazu.

W konsekwencji hołduje się bałamutnej interpretacji idei równości (mędrcowi i chamowi po równo czasu i uwagi) i bezstronności, która w tej karykaturalnej formie polega na uprzedzającej poprawności politycznej, zakazującej np. nazywania morderców mordercami, a mafii mafią. Nadto z powodu ogólnego oportunizmu, na który składają się jeszcze względy ekonomiczne, media publiczne gorliwie schlebiają wszelkim gustom występującym w przyrodzie, jak gdyby nigdy nic, serwując mieszankę kultury wyższej, kultury masowej, kultury prostaczej, seksu i… religii. Sprawia to ogólne wrażenie bezmyślności i infantylizmu. Ten stan rzeczy nie licuje z powagą państwa, które tak czy inaczej jest patronem nadawców publicznych. Co gorsza, autorytet państwa przenosi się na media publiczne, mające w dodatku przywilej starszeństwa w stosunku do reszty nadawców, przez co nadawcy prywatni spontanicznie naśladują złe wzorce „demokratycznej kultury medialnej”.

Gdy upadnie reżim PiS, przyjdzie czas na ogromne reformy, zabezpieczające państwo przed tego rodzaju zamachem na jego fundamentalne wartości, jakiego dopuścił się Kaczyński ze swoimi ludźmi. Być może w natłoku tych reform nowa władza zdecyduje się na krok radykalny i nowatorski – likwidację niepoważnych i dysfunkcyjnych mediów publicznych.

Jest to pożądane tym bardziej, że – jak się przekonaliśmy – można je w ciągu jednej nocy zamienić w partyjną gadzinówkę. Wbrew pozorom nie jest to wcale takie trudne. Konstytucja nic o mediach publicznych nie mówi – Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji czuwać ma nad ładem medialnym, który przecież wcale nie musi polegać na tym, że ponad wszystkimi nadawcami stoi uprzywilejowana Telewizja Polska i Polskie Radio.