Jest już bardzo źle – musimy być gotowi na wojnę

Od wielu miesięcy nad światem zbierają się chmury. Narasta świadomość zbliżającej się katastrofy, choć nieustająco siłę powstrzymującą wykazują trzy czynniki: usypiająca, smarowana nadzieją codzienność, magiczny lęk przed efektem samospełniającego się proroctwa oraz wiara w mądrość instytucji. Jakoś to będzie, mamy zasoby i ludzi, którzy wezmą kłopoty na siebie i w końcu nas jakoś wybronią. Zresztą „po nas choćby potop”, a te parę lat może jakoś dociągniemy.

A jednak nie zanosi się na to, abyśmy bez szwanku „wybrnęli z tego” i powrócili do business as usual. Nie załatwimy tego składką w postaci czasowego obniżenia dochodów. Żaden „podatek na Putina” w postaci wyższych cen nie pomoże. Dzieje się bowiem coś większego niż wojna wywołana na wschodnich kresach cywilizacji Zachodu przez sfrustrowanego, paranoicznego dyktatora.

Podobnie jak w przypadku wojen napoleońskich, a potem obu wielkich wojen XX wieku, idzie o coś więcej niż ambicje i zasoby. Wszystko to są wojny o granice modernizacji i miejsce państw narodowych w procesach politycznych idących na przekór wszelkim formom dyktatury – zarówno religijnej, jak i świeckiej. Te procesy to upowszechnianie się demokracji, która przyznając podmiotowość narodom, uszczupla władzę dworów, oraz umiędzynarodowienie życia społecznego (w tym gospodarczego), dzisiaj przybierające postać niemalże totalnej globalizacji.

Jak się okazało, siły reakcji, walczące o utrzymanie przywilejów rozmaitych kast (plemiennych, gangsterskich, burżuazyjnych, partyjnych), nigdy w końcu nie pogodziły się z demokracją liberalną i jej wartościami. Ostatnia oferta, jaką była zamiana oligarchii na kleptokrację, została właśnie odrzucona. Ludziom pokroju Putina nie wystarczają gwarancje, że będą mogli zachować swoje ukradzione narodom miliardy, gdyż ani w te gwarancje nie wierzą, ani też ze swego majątku nie czerpią szczególnej radości. Nie da się pieniędzmi zastąpić rozkoszy władania. Dlatego Putin i jemu podobni są nieprzekupni.

Krajem, który najpełniej ucieleśniał ów spór nowoczesności z reakcją i oligarchią od początku XIX wieku, była właśnie Rosja. Upokorzenia, których doznała ze strony Francuzów, jak się okazało, trwale odcięły jej drogę do demokracji. Zraniona duma imperium leczy się tak długo, jak to imperium istnieje. A proces rozkładu najpotężniejszych tworów politycznych, do których należy Federacja Rosyjska, trwa stulecia. Nawet dość efemeryczne imperium Aleksandra Macedońskiego, które zaczęło rozpadać się wkrótce po jego śmierci, funkcjonowało jeszcze ze dwieście lat.

Świat zmienia się na naszych oczach w sposób niepojęty dla naszych słabych umysłów, lecz pod spodem toczą się procesy o znacznie bardziej rozciągniętej w czasie dynamice – historyczne procesy „tektoniczne”. Proces modernizacji to nie tylko widoczne na powierzchni zmiany ustrojowe i cywilizacyjne, lecz również trwająca wiele stuleci reorganizacja ludzkości w całym przekroju kultury. Na powierzchni widzimy tylko postępy i regresy demokracji, udaną lub nieudaną walkę z dyskryminacją, triumfy racjonalności naukowej i jej potyczki z wyobraźnią magiczną. W głębi cywilizacji toczy się jednakże niewidoczny w jasnym świetle polityki proces tworzenia człowieka nowoczesnego. Większość mieszkańców ziemi wciąż tkwi w „starym porządku”, za to modernizacja w sferze zjawiskowej, powierzchniowej jest zwodniczo spektakularna. Widać ją wszędzie, lecz w sercach i umysłach ludów ziemi jest jej wciąż za mało, abyśmy mogli uniknąć krwawych konfrontacji. Czemu się tu dziwić? Świat prenowoczesny trwał dziesiątki tysięcy lat, a nowoczesność weszła na arenę dziejów dopiero pięćset lat temu.

Zaczyna się wojna – żadna tam wojna nowego typu, lecz taka jak wiele innych przed nią. Wręcz kolejna odsłona jednej i tej samej Wielkiej Wojny Europejskiej, którą wywołał Bonaparte. Mamy tak wielką zdolność adaptacji, że mogliśmy z powodu zbyt szybkiego przyzwyczajenia nie zauważyć skrajnej degradacji życia politycznego w ostatnich latach. Ileż można się w końcu oburzać na zdziczenie obyczajów politycznych w USA? A gdy upadają obyczaje i maski, spirala gróźb i gróźb tych spełnień zaczyna się rozkręcać. Coraz szybciej i szybciej. Ukraina została zaatakowana osiem lat temu. Wcześniej Gruzja. Gdzie byliśmy osiem lat temu, a gdzie jesteśmy dzisiaj? A gdzie będziemy za osiem lat? Obawiam się, że bardzo daleko stąd.

W ciągu kilku lat język normalnej dyplomacji i normalnego sporu politycznego zmienił się w retorykę nienawiści i wykluczenia. Dotyczy to zarówno stosunków międzynarodowych, jak i krajowych. Politycy całego świata, w tym Polski, grożą sobie wzajemnie więzieniem i życzą sobie śmierci – i niektórzy mają po temu naprawdę dobre powody. Deklaracje współpracy i wspólnoty interesów ekonomicznych zanikają w rozgwarze nieznanych żyjącym pokoleniom strasznych gróźb i kalumnii. Traktaty i umowy międzynarodowe tracą znaczenie i autorytet, a wraz z tym wszelką wiarygodność. Wszystko uchodzi i nikt niczego nie może być już pewien. Nikt też nie ma aż tyle honoru, aby było naprawdę czego bronić. Zresztą przed czym, skoro uwagę mediów i opinii publicznej nawet największe łajdactwo przyciąga co najwyżej na kilka dni?

Nigdy też nie byliśmy świadkami takiego napięcia i takiego upadku kultury dyplomatycznej jak dzisiaj. Nawet ci, co pamiętają kryzys kubański, muszą to przyznać. Nikt wówczas nikogo bombą atomową nie straszył, choć wszyscy się jej bali. Dziś użycie brudnej broni jest wielce prawdopodobne. Tym bardziej prawdopodobne, im mniejsze mogą te bomby być. A mogą być naprawdę malutkie – ot, takie, żeby zniszczyć małe miasteczko. Czemu więc nie spróbować? To takie małe naruszenie tabu, jak wejście nastolatka do przedsionka zamtuza. Czemu nie zajrzeć? Czemu nie rzucić małej bombki i nie popatrzeć co będzie dalej? W końcu cóż ma Putin do stracenia? Jeśli nie zdoła utrzymać zagarniętych terenów, zostanie obalony. Jeśli posunie się dalej, będzie walczył z całym Zachodem, wspierającym Ukrainę. Co lepsze? Odejść w niesławie czy w chwale, jako niezłomny obrońca honoru Rosji? Wojując, Putin może mieć pewność, że historia oceni go (w jego kraju) pozytywnie. A on przecież walczy już nie o władzę i pieniądze, lecz o swoje miejsce w dziejach Rosji. Cóż innego mogłoby go interesować?

Niestety, modernizacja bardzo się w Rosji spóźniła. Także z winy Zachodu, który sądził, że można ją zastąpić rozwojem gospodarczym. Jeszcze bardziej spóźniała się w Chinach, jeśli w ogóle się tam na serio zaczęła. I doszliśmy do sytuacji, gdy siły modernizacyjne i reakcyjne podzieliły między siebie świat na pół. Miała być wielobiegunowa architektura bezpieczeństwa, a okazało się, że żyjemy w zwyczajnym manichejskim porządku, który wcale nie ma zamiaru się zmienić. A gdy świat jest dwubiegunowy, to co pewien czas musi sprawdzić, jaki jest parytet sił. I właśnie teraz, po 77 latach od końca II wojny światowej, przyszedł czas następnego „sprawdzam”.

Bardzo bym się chciał mylić, lecz przypuszczam, że wraz z republikami nadbałtyckimi jesteśmy tzw. marchią, czyli terytorium położonym pomiędzy dwoma imperiami, najlepiej nadającym się do tego, aby być sceną wojny, Jeśli Rosja będzie walczyć z Zachodem metodami dywersji, to z pewnością łatwiej i bezpieczniej będzie jej zacząć w Rydze, Tallinie czy w Warszawie niż w Nowym Jorku czy nawet w Helsinkach. Może to się nie wydarzy, lecz z całą pewnością nie jesteśmy już „chatą z kraja”. Zapewne najwięcej zależy dziś od decyzji zapadających w Pekinie i Waszyngtonie, a nie w Moskwie czy tym bardziej w Berlinie, lecz żaden scenariusz, nawet najbardziej optymistyczny, nie jest scenariuszem bez wojny. Wojna już się toczy. A jak jest wojna, to niestety, trzeba ją wygrać. Albo przegrać.