Jak uczyć historii pod butem Czarnka?

Ofensywa reakcji w szkolnictwie postępuje krokiem marszowym. Szowinizm, bigoteria i pogarda dla wszystkiego, co niekatolickie i postępowe, dudni jak podkute buty na szkolnych korytarzach. Strach wkradł się w serca nauczycieli. Drżą przed władzą dyrektorzy. Lecz najbardziej ze wszystkich poszkodowani są nauczyciele historii.

To na nich wywierana jest presja, aby urabiali uczniów na modłę endecką, serwując im kłamstwa i tępą szowinistyczną propagandę w ramach specjalnego przedmiotu o nazwie „historia i teraźniejszość”. Przerażające dzieło Roszkowskiego doskonale ilustruje, o co chodzi w ideologii, której hołdują Przemysław Czarnek, Jarosław Kaczyński i reszta partyjnej wierchuszki. To czysta, niezmącona wątpliwościami reakcja, rodem z II RP, a nawet z wielu XIX. Jak ma się zachować nauczyciel? Jak może nie ulec presji, która jest nie mniejsza i nie mniej obrzydliwa niż za czasów PRL?

Nie jest łatwo być dzisiaj nauczycielem historii w szkole. Owszem, jeśli ktoś pełni tę misję w zgodzie z własnym sumieniem i oczekiwaniami władzy jednocześnie, temu żadne przykrości nie grożą. Są też jednak tacy, którzy rozumieją swoje zadanie w sposób pochodny od etosu akademickiego, i to etosu epoki demokratycznej. Chcieliby zamiast kształtowania i umacniania „postaw patriotycznych” oraz opiewania „historii ojczystej” mówić, jak to było naprawdę, zwłaszcza w sprawach trudnych, spornych i wstydliwych. A uczniom chcieliby pokazać, na czym polega krytycyzm i dociekliwość oraz ta szczególna empatia, która kształtuje wyobraźnię prawdziwego historyka – pozbawioną niemalże czerni i bieli, a za to pełną kolorów i ich odcieni.

Taki samodzielnie i krytycznie myślący nauczyciel, zdolny rozumieć zdarzenia i procesy historyczne z różnych, czasem skonfliktowanych ze sobą stron, skazany jest na utarczki, a nawet poważne nieprzyjemności. I to nie tylko ze strony kierownictwa szkoły, lecz także tych uczniów i rodziców, którzy oczekują od lekcji historii treści umoralniających i budujących, a więc umacniających dzieci w poczuciu dumy narodowej. Wierzę, że są tacy odważni i nonkonformistyczni nauczyciele, ale nie może ich być wielu. A i ci, co są, raczej się pilnują. Nie wiem, może jest im łatwiej niż za PRL, kiedy o wielu rzeczach nie wolno było mówić wcale, ale i tak jest niełatwo. I dziś o wielu rzeczach mówić nie wolno, a w każdym razie nie wolno mówić w sposób nieskrępowany.

Cóż, poniekąd trudno mieć pretensje. Nauka historii w szkole masowej od początku miała sens propagandowy. Zresztą i sama dyscyplina naukowa „historia” powstała na gruncie kronikarstwa politycznego, przechodzącego w czasach nowożytnych w pewnego rodzaju służbę państwową. Dlatego wciąż nie ma historii jako takiej (akademickiej, a tym bardziej szkolnej), lecz mnogie, partykularne „historie”, pisane z tzw. perspektyw narodowych. I dlatego wciąż gros szkolnych programów nauki historii dotyczy spraw ważnych dla rządów i monarchów, a więc wojen, dynastii, traktatów i granic, w szalonej dysproporcji do nieporównanie ważniejszych rzeczy, jak dzieje kultury, myśli, stylów życia i cywilizacji materialnej. XIX wiek wciąż zza grobu kształtuje działalność historyków, a już zwłaszcza szkolną kulturę nauczania historii.

Było ono zawsze i pozostanie jeszcze długo elementem działalności państwotwórczej i narodotwórczej, a więc z definicji nastawionej na wytwarzanie i utrwalanie mitologii narodowej i budowanie więzi obywateli z majestatem państwa. Tak jest w każdym kraju, z nielicznymi i tylko częściowymi wyjątkami tych najbardziej rozwiniętych i posuniętych w „rozliczeniach z własną przeszłością”. Polska oczywiście do nich nie należy, z czego trudno czynić jej zarzut. Tu wciąż obowiązuje schemat XIX-wieczny, taki sam jak na Litwie, Ukrainie, w Rosji czy, powiedzmy, Grecji. Schemat ten wyznaczony jest przez kilka prostych założeń: jesteśmy wielcy, jesteśmy wyjątkowi, cierpieliśmy bardziej, sąsiedzi nas krzywdzili. Do tego, jak wisienka na torcie, kilka „trudnych tematów”, które wszelako okazują się bardzo „niejednoznaczne”, niezależnie od tego, jak bardzo byłyby jednoznaczne.

Konfrontacja szkolnej narracji historycznej sąsiadujących ze sobą krajów poraża. Tu kłamią tak, a tam na odwrót. Gdyby opowieści te ze sobą połączyć, okazałoby się, że wszyscy są niewinni lub prawie niewinni, a zbrodnie popełniają się same. Skłonność do widzenia win po stronie własnych przodków jest zjawiskiem najzupełniej ekscentrycznym. Zasadą jest wypieranie, zakłamywanie i przemilczanie. Tak działa oficjalna narracja historyczna, a program szkolny, nawet jeśli nieco bardziej uczciwy, w końcu jest zawsze tylko jakąś jej pochodną. Powtarzam: nie można mieć o to pretensji. Tak już musi być. Naród nie zamierza słuchać o swoich winach i nie po to rząd organizuje lekcje historii, by drażnić się ze społeczeństwem. Wręcz przeciwnie – opowiadając mu, jakie jest wspaniałe i jaką ma piękną i waleczną (lub tragiczną – zależnie od okoliczności) historię, może coś dla siebie uszczknąć z podniosłych uczuć czci i oddania dla przodków, wzbudzanych w dziatwie na okoliczność poznawania historii ojczystej.

Konfrontacja tego, co mówi się dzieciom w szkole, z krytycznymi, poważnymi pracami historyków wypada druzgocąco dla historii szkolnej. A czym bliżej współczesności, tym, rzecz jasna, gorzej. I bynajmniej nie chodzi tu o propagandę w prostackim wydaniu. Chodzi raczej o dobór tematów, o przemilczenia, stronniczość, brak empatii w stosunku do rozmaitych kategorii ludzi, utrwalanie zmitologizowanych, propagandowych wizerunków bohaterów i wrogów, a wreszcie o bezmyślne powtarzanie błędów sięgających jeszcze XIX wieku.

Jeśli chodzi o nasz kraj, to te przemilczenia i przekłamania dotyczą w największej mierze dwóch obszarów: Kościoła i stosunków Polski z Kościołem katolickim oraz stosunków polsko-żydowskich. Jest oczywiście wiele przekłamań odnośnie do Litwy, Ukrainy czy Niemiec, ale te dwa obszary są chyba najbardziej zabagnione. Trudno sobie wyobrazić, aby polskie dzieci uczono na przykład o zbrodniach papieży, roli Kościoła w tworzeniu reżimów faszystowskich, napaści ks. Tiso na Polskę, a jeszcze trudniej sobie wyobrazić, jak polski nauczyciel tłumaczy dzieciom, że, owszem, w czasie II wojny światowej wielu Polaków ratowało Żydów, ale na ogół za pieniądze, natomiast tych uratowanych było co najmniej dwukrotnie mniej niż tych zamordowanych albo wydanych Niemcom lub polskiej „granatowej policji”.

To się po prostu nie mieści w głowie i długo jeszcze nie będzie możliwe. Nie możemy oczekiwać od polskiego państwa, że uda się na wojnę z wyobraźnią i pamięcią społeczną. Po co mu to? Nie możemy też oczekiwać od nauczycieli heroizmu i mówienia o rzeczach, które są tabu, choćby były dobrze znane i prawdziwe jak diament w koronie.

Czego więc możemy oczekiwać od nauczania historii w demokratycznej Polsce, to jest od programów szkolnych, podręczników i nauczycieli? Otóż powinnością ludzi uczciwych intelektualnie i etycznie – w ministerstwach, kuratoriach i szkołach – jest dać odpór próbom całkowitego zawłaszczenia nauczania historii przez ideologie tradycyjnie zainteresowane mitologizowaniem i manipulowaniem historią. A są to ideologie nacjonalistyczne różnego rodzaju, odwołujące się do dumy narodowej, którą gotowe są podsycać za pomocą zakłamywania dziejów. Kompromis z nacjonalizmem został już zawarty i polega na niemówieniu o pewnych rzeczach, na pewnej, niemałej wszak, stronniczości. Nie wolno dopuścić do tego, by polskie szkoły stały się już tylko bezmyślnymi, wystraszonymi rozsadnikami nacjonalistycznej bogoojczyźnianej propagandy, gloryfikującej historyczne siły reakcji, zakłamującej wydarzenia i postacie historyczne pod pozorem kształtowania „postaw patriotycznych”. Nie jest patriotą tępy i zakłamany szowinista, mający w głowie propagandową sieczkę. Patriotą jest człowiek z empatią i krytycyzmem myślący o historii swojego kraju i kochający go pomimo wszystkich tych strasznych rzeczy, których dopuścili się jego przodkowie – Niemcy, Rosjanie, Litwini, Ukraińcy, Polacy…

Jak bardzo skrajna prawica ostrzy sobie zęby na szkoły, to widać było już w 2012 r. podczas protestów przeciwko rzekomemu ograniczaniu liczby lekcji historii w liceach. Protestujący nie kryli się ze swoimi racjami, mówiąc wprost o tym, że zmniejszanie wymiaru lekcji historii służy odrywaniu młodzieży od polskości i dławieniu świadomości narodowej. Bez żenady przyznawali w ten sposób, że nauka historii podporządkowana być powinna w ich mniemaniu celom pozapoznawczym – mianowicie kształtowaniu postaw. Jakich? Oczywiście „pro”, czyli z definicji stronniczych – „pronarodowych” „proprawicowych”, prokościelnych. A w ramach „pro”, oczywiście, też trochę „anty” – antykomunistycznych, antyateistycznych, any-any-katolickich.

Protestujący nie mieli nic przeciwko temu, aby szkoły tworzyły małych patriotów, w bardzo wąskim znaczeniu tego słowa, czyli konserwatywnych, katolickich, prawicowych małych obywateli. Propagandowy cel nauczania historii był dla nich czymś zupełnie oczywistym, czego nie trzeba kryć ani nawet wyjaśniać. Gdyby miały na tych jak najliczniejszych lekcjach historii pojawić się treści „brzydkie”, na przykład brzydkie sprawki Kościoła, to czy również nasi „obrońcy historii” chcieliby, aby było i tego „jak najwięcej”?

Otóż właśnie przed takim bezwstydnym zawłaszczaniem historii dla propagandy nacjonalistycznej trzeba szkołę i społeczeństwo chronić. Wiek XIX się już skończył. Nauka historii nie służy do tego, by kosztem prawdy i za wszelką cenę wpajać uczucia narodowej dumy. Narody już się ukształtowały i nie potrzebują fałszu i mitologii, aby trwać. Świetnie sobie poradzą, będąc krytyczne i prawdomówne. Powoli zmierzamy w tym kierunku.

Tymczasem jednak musimy bronić szkoły przed agresywną klerykalną reakcją, która w naszym wciąż zaściankowym i mentalnie zacofanym kraju ostrzy lance i atakuje. Jak można to uczynić? Na razie trzeba przetrzymać rok do wyborów. Ale gdy koszmar się skończy, złe nauczania nie zniknie jednego dnia. Trzeba będzie wykonać pracę mentalną – odkleić się trochę od wojen, dynastii i traktatów, czyniąc miejsce dla historii kultury, historii życia, historii społeczeństw, historii idei, które, z całym szacunkiem dla królów i hetmanów polnych, są trochę innej jednak rangi niż rzezie i podchody dynastyczne, jakkolwiek z pewnością dramat wojny jest czymś dla świadomości historycznej bardzo istotnym. Tyle że w klasycznej historii politycznej, utkanej z dat bitew, wcale nie o ten dramat chodzi.

Na tę prawdziwą historię reakcja nie ma sposobu. Nie ma o niej nic do powiedzenia. Jest to teren dla niej obcy, jeszcze niezdobyty, niezawłaszczony. I on to właśnie stanowi pole, na którym uczciwy nauczyciel historii, nie narażając się na konflikty, może wypełniać swoją misję. I do tego też wszystkich namawiam. Nawet przez ten ostatni Czarnkowy rok.