Dzięki Marianowi

Wraz z odejściem Mariana Turskiego symbolicznie odchodzi w zaświaty pokolenie pamiętające Zagładę. Owszem, żyją jeszcze tacy, którzy w czasie wojny byli dorośli lub prawie dorośli, lecz nie prowadzą już działalności publicznej. Marian był ostatnim na tym posterunku. A działał do samego końca. Dzięki niemu miliony osób urodzonych w XXI w. mogły słuchać przesłania ostrzegającego przed obojętnością na rodzące się zło z ust prawdziwego świadka historii, który wiedział, o czym mówi. Takiego autorytetu już nie będzie. Teraz musimy się napominać sami.

Niestety, w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy mogliśmy się przekonać, że trwająca przez ponad pół wieku zorganizowana i planowa walka z antysemityzmem nie przyniosła oczekiwanych rezultatów. Ale przecież nie tylko o antysemityzm tu chodzi. Najważniejsza jest niezgoda na wojnę i ludobójstwo. A pod tym względem gigantyczne przedsięwzięcie upamiętniania Zagłady osiągnęło niekłamany sukces. Nawet antysemici w zdecydowanej większości są ludźmi moralnie wrażliwymi na masową przemoc i gotowymi przeciwko niej protestować. I nawet jeśli te protesty bywają fatalnie zaadresowane, to ich uczestnicy też są poniekąd wychowankami ocalałych z Zagłady.

Pamięć Zagłady nie zawsze była mądrze urządzana. Zdarzało się, że mieszała się z odpychającym nacjonalizmem, a jeszcze częściej towarzyszyła jej niezdrowa aura konkurowania o pierwszeństwo w martyrologii. Nic tak bardzo nie zaszkodziło pamięci, jak kłótnie o to, kto cierpiał najbardziej. Rywalizacja o palmę pierwszeństwa i medal za wyjątkowość w roli ofiary to chichot historii – pośmiertny triumf nazistów, którzy choć nie wszystkich zabili, to przynajmniej skłócili.

Marian Turski doskonale to wiedział. Nigdy nie uległ pokusie lekceważenia cierpień innych niż żydowskich narodów. Nie pozwalał też sobie na manichejskie uproszczenia ani przemilczanie niewygodnych tematów. Nie dzielił świata wyłącznie na zbrodniczych sprawców i niewinne ofiary, lecz jako świadek i jako historyk starał się pokazać złożoność sytuacji, dramatyzm wyborów, różnorodność postaw, a zwłaszcza niejednorodność moralną człowieka, który nieraz w obliczu najgorszej opresji potrafi jednocześnie czy też na zmianę postępować pięknie i podle. Marian nie uchylał się od moralnych ocen i nie chował za łatwym niby to mądrym i niby to szlachetnym sceptycyzmem wyrażającym się w postulacie „nie oceniaj!”. Zamiast tego pokazywał, jak trudne jest (choć niezbędne) moralne ocenianie postępków ludzi znajdujących się w ekstremalnych sytuacjach.

Wzorzec upamiętniania Zagłady, jaki zaprezentował Marian Turski i jaki przez pół wieku praktykował, służyć będzie kolejnym pokoleniom. Pokoleniom, dla których druga wojna światowa będzie już naprawdę jedynie daleką historią. Jednakże nie tylko o tamtą, największą wojnę chodzi, lecz również o ludobójstwa i czystki etniczne, które wydarzały się później, np. w Afryce. Nie wiem, czy Ruada i Kongo mają takie autorytety jak Marian Turski, lecz w każdym razie sposób, w jaki Marian mówił o Zagładzie, powinien stać się inspiracją dla tych polityków i intelektualistów, którzy w odległych częściach świata muszą mierzyć się z tragediami, jakie dotknęły ich narody.

Marian Turski nie skupiał się na oskarżaniu. Nie domagał się tego, aby wszystkim ludziom wtłaczać do głów wiedzę o cierpieniach narodu żydowskiego. W ogóle nie chciał zbytnio skupiać się na Żydach. Jego pacyfistyczny zamysł wolny był od partykularyzmu i idiosynkrazji, choć przecież nie było w Marianie żadnej obłudy i udawania, że sprawy żydowskie nie są mu osobiście najbliższe. Pragnął jednakże nie tego, aby ludzie wiedzieli i pamiętali o Zagładzie i dlatego wystrzegali się antysemityzmu, lecz żądał od nich jednego: aby reagowali na zło.

Przykazanie „Nie bądź obojętny!” nie oznacza „Nie bądź obojętny na antysemityzm!”, bo jego sens jest uniwersalny. Marian chce od nas bardzo mało i bardzo wiele jednocześnie. Po prostu mamy być takimi ludźmi, którzy widząc wokół siebie zło, robią z tym cokolwiek – na swoją miarę. Nie udają, że nie widzą, nie uciekają. Ta miara może być różna. Ktoś rzuci się do obrony bitego, a ktoś inny tylko zadzwoni na policję. Ktoś będzie działaczem organizacji charytatywnej, a ktoś inny jedynie wpłaci na nią kilka złotych.

Ktoś podpisze list protestacyjny albo napisze coś w mediach społecznościowych, a ktoś inny wystąpi na wiecu w obronie uciśnionych i dyskryminowanych. Nieobojętność nie musi być odwagą. Może być od niej mniejsza. Nie musi być daleko idącym zaangażowaniem. Może być jakimś zaangażowaniem minimalnym. I właśnie w tym ograniczeniu czy urealnieniu wymagań stawianych człowiekowi tkwi szczególna siła przesłania Mariana Turskiego.

Marian nie uważał się za bohatera i nie oczekiwał od innych, że będą kimś więcej niż zwykłymi ludźmi. Ale każdego z nas stać przynajmniej na to, aby nie być świnią i zachować się przyzwoicie, gdy staniemy przed jakimś moralnym wyzwaniem. Nie przykładać ręki do dzieła nienawiści, nie ciągnąć korzyści z cudzego nieszczęścia, nie odwracać wzroku na widok niesprawiedliwości. To dużo i mało jednocześnie.

Polska miała szczęście do świadków historii, w tym do oświęcimiaków. Nieodżałowany Władysław Bartoszewski i Marian Turski, którego dziś żegnamy, stanowili poniekąd parę – jako dwaj mentorzy, każdy w swoim stylu, na dwa zgodne głosy opowiadające nam, czym były obozy i jaki powinniśmy tworzyć świat, aby więcej obozów już nie było. A robota zaczyna się na dole, w umyśle i sercu każdej i każdego z nas.

Zło jest podstępne i rozwija się niepostrzeżenie, tak jak choroba. Gdy nic się z nim nie robi, to wzrasta w nas, by pewnego dnia, sprowokowane przez demagoga, wybuchnąć. Wtedy jest już za późno – schowani w masie podobnych do nas oportunistów, przyłączamy się do dzieła zniszczenia. Dlatego trzeba być czujnym i dbać o swoje względne przynajmniej zdrowie moralne, tak jak dba się o zdrowie cielesne.

Marian był naszym moralnym uzdrawiaczem. Tak samo jak Władysław Bartoszewski. Synteza ich naczelnych haseł brzmi: pamiętaj, że przyzwoici ludzie nie są obojętni na zło – dlatego bądź przyzwoity i zrób cokolwiek, gdy widzisz ludzką krzywdę. Wstyd nie posłuchać, prawda?