Kozetka pod pręgierzem, czyli rozliczenie psychoterapeutów
Z radością śledzę reakcje na znakomity artykuł red. Ewy Wilk z „Polityki”, zatytułowany „Groźna moda w psychoterapii: młodzi zrywają relacje. Bo rodzice podobno są toksyczni”. Pani redaktor uderzyła w stół i nożyce się odezwały. Doszło nawet do pojednawczego spotkania z psychoterapeutami, którego pokłosiem jest wywiad z Bogdanem de Barbaro i Barbarą Józefik zamieszczony pod tytułem „Wszystkiemu winni toksyczni rodzice? Jak odróżnić dobrą terapię od pseudoterapii”.
Kontrowersja dotyczy głównie tego, że może zbyt łatwo przenosi się zarzuty, które słusznie stawiane są samozwańczym hochsztaplerom udającym profesjonalnych psychoterapeutów, na psychoterapeutów prawdziwych i certyfikowanych. Może i zbyt łatwo, ale problem jest głębszy i nie załatwi go ustawa o zawodzie psychologia i psychoterapeuty ani tym bardziej wyrównanie proporcji w publicystycznym obrazie rzeczywistości.
Jeśli hochsztaplerzy robią różne straszne rzeczy opisywane przez Ewę Wilk, to właśnie dlatego, że w karykaturalny sposób nadinterpretują i radykalizują pewne trendy występujące w prawdziwej psychoterapii. Profesjonalny terapeuta nie nakłania swojego klienta do zrywania z rodzicami i raczej stara się naprawiać i ratować relacje klienta z bliskimi mu osobami, niż je niszczyć. Co najwyżej klient może sam dojść do wniosku, że nie ma lepszego wyjścia w obliczu notorycznie złej relacji, a terapeuta może milcząco to zaaprobować.
A jednak prawdą jest, że terapeuci działają na zlecenie swoich klientów, kierując się ich dobrem oraz interesem, a tym samym stają się ich stronnikami czy adwokatami w różnego rodzaju sytuacjach konfliktowych i spornych. To otoczenie klienta może być „toksyczne”, czyli psychicznie obciążające i szkodliwe dla klienta, natomiast płacący terapeucie klient raczej nie usłyszy, że sam jest dla innych toksyczny.
Relacja ekonomiczna między terapeutą i klientem jest przyczyną niebagatelnych trudności i zaburzeń procesu terapeutycznego. A jeszcze większe znaczenie ma dogmat, który przyczepił się do psychoterapii u jej zarania w epoce dominacji psychoanalizy, a mianowicie dogmat amoralizmu. Terapeuci niemalże chlubią się tym, że „nie oceniają”, czyli powstrzymują się od ocen moralnych – piętnowania zła i chwalenia dobra. Dzieje się tak rzekomo dla dobra terapii, ale prawda jest inna. Nikomu nie wyrządza się dobra, gdy przemilcza się jego draństwa bądź się je rozgrzesza. Chodzi o to, że psychoterapia czerpie swój autorytet z nauki (psychologii), a nauka wszak nie ocenia ludzi, lecz ich obserwuje i opisuje.
To bzdura i relikt naiwnego scjentyzmo-naturalizmu rodem z XIX w. trzyma się jednakże całkiem nieźle, bo z różnych powodów w naszej infantylnej kulturze, w której reklama i marketing są wzorcem społecznej komunikacji, dyskurs psychologiczny (wszystko „tłumaczący”, a więc usprawiedliwiający) wypiera dyskurs etyczny (stawiający wymagania).
W rezultacie połączenie dwóch okoliczności, czyli tej, że psychoterapeuta sprzedaje klientowi swoje usługi i nie może go do siebie zrażać, z tą, że wyjaśnianie człowiekowi jego sytuacji emocjonalnej i psychologicznej z zasadniczych względów obywa się bez pierwiastka moralnego (no, może z zastrzeżeniem, że nie ma aprobaty dla stosowania przemocy), sprawia, że psychoterapia wręcz systemowo sprzyja upowszechnianiu się postaw narcystycznych.
W bardzo wielu przypadkach klientami psychoterapeutów są osoby niedojrzałe i mające skłonność do regresji, czyli utrwalania infantylnych reakcji emocjonalnych i zachowań. Przychodzą one w przekonaniu, że należy im się przede wszystkim „wysłuchanie”, a następnie „wsparcie” ze strony kogoś, kto je „zrozumie”, przy czym słowo „rozumieć” jest w tym kontekście niemalże równoznaczne z „zaakceptować”. Samo nawiązanie relacji psychoterapeutycznej uruchamia zestaw klisz, których obie strony stają się zakładnikami. Są wśród nich właśnie owo „zrozumienie”, „wysłuchanie” i „akceptacja”, ale również „traumy dzieciństwa” i akcentowane przez red. Wilk krzywdy doznawane ze strony „toksycznych rodziców”. Bardzo trudno uwolnić relację terapeutyczną z tego apriorycznego i dogmatycznego gorsetu, a przez to wszystkie cykle terapii, niezależnie od stosowanej metody, upodabniają się do siebie, stając się rozprawą klienta z własnym dzieciństwem i rodzicami jako warunkiem przejęcia kontroli nad obecnym życiem i aktualną sytuacją emocjonalną.
I nawet jeśli każdemu przyda się rozmowa o dzieciństwie i rodzicach, to z pewnością nie jest ona panaceum na wszelkie zaburzenia i problemy psychologiczne. Bardzo wiele z nich wynika nie z wypartych krzywd i traum, lecz ze złego wychowania i wad charakteru, które trzeba nie tyle „przepracować”, ile naprawić. A naprawa ta zaczyna się od samokrytyki moralnej.
Do mierzenia się z wadami moralnymi swych klientów oraz do ich zwalczania psychoterapeuci nie są jednak ani trochę przygotowani. Ba! Uważają, że nie tylko nie jest to ich rola, lecz nawet że w zasadzie w ogóle nie powinno się takiej naprawy moralnej nikomu oferować. Idiotyzm moralny wyrażający się w zawołaniu „a któż ma prawo oceniać?” niestety jest często udziałem samych psychoterapeutów. A tymczasem prawda jest taka, że jak ktoś jest zaburzony, wredny i zły, to ani szczęśliwy nie będzie, ani bynajmniej naprawić się go nie da, dopóki mu się wmawia, że to nie jego wina i że w gruncie rzeczy ma prawo nadal „być sobą”.
Otóż nie! Pomaganie w sferze psychicznej musi łączyć kunszt psychologiczny z oddziaływaniem moralnym, prowadzącym do zasadniczej zmiany charakteru. Nikt nie będzie miał się lepiej, jeśli nie zmieni swojego postępowania na lepsze, nie zwycięży swoich wad i nie wyrobi w sobie moralnych zalet, zwanych dawniej cnotami. I dopóki psychoterapia nie wyzbędzie się durnych dogmatów rodem z XIX w., które stoją w sprzeczności z tą prostą moralną prawdą, znaną już od czasów Sokratesa, jej wartość społeczna będzie bardzo ograniczona. Ograniczona do odpłatnego i chwilowego poprawiania samopoczucia osobom przyuczanym do narcyzmu i egocentryzmu.