Tusku się pokićkało
Jeden organ władzy publicznej ogłasza referendum, a drugi radzi, by nie brać w nim udziału! No to ci dopiero cyrk! Premierowi wszystko się pokręciło. Dwója z politologii i kultury prawnej! Na szczęście referendum w sprawie odwołania Hanny Gronkiewicz-Waltz jeszcze nie zostało ogłoszone, więc wypowiedź premiera Tuska, zalecająca pozostanie w domu, jest tylko wpadką, a nie skandalem. Gdyby powiedział to samo po dacie formalnego ogłoszenia referendum, byłoby znacznie gorzej.
W państwie prawa obowiązuje domniemanie, że organy władzy publicznej działają w dobrej wierze, czyli chcą tego, co postanawiają i w realizację swych postanowień – zwłaszcza takich, które wynikają z prawa – w pełni się angażują. W przypadku referendum oznacza to, że władza spodziewa się, że uda się je przeprowadzić skutecznie i jej wynik będzie wiążący. Władzy nie wolno działać na niby, bo to strasznie demoralizuje państwo i psuje relacje z obywatelami.
Przede wszystkim jednak w demokratycznym państwie prawa władza generalnie zachęca obywateli, aby korzystali z przysługujących im praw politycznych. Od biedy, jeśli jest to jej nie na rękę, może nie zachęcać i siedzieć sobie cicho. Ale pod żadnym pozorem nie może odwodzić obywateli od korzystania ze swych praw! A udział w referendum jest właśnie uprawieniem politycznym. Jeśli premierowi się to referendum nie podoba (a nie musi), to – cytując klasyka – ma wspaniałą okazję, by siedzieć cicho. Dlaczego ją zmarnował? Bo nie ma (podobnie jak większość z nas) jasnego pojęcia o tym, na czym polega cały ten ustrój wolności, którego się od ćwierć wieku uczymy.
Błąd premiera był podręcznikowy. Zapomniał, że jeśli władza mówi obywatelowi „lepiej tego nie rób”, to może on sobie pomyśleć, że jest to zawoalowana groźba. Oczywiście, w konkretnym przypadku referendum warszawskiego obawa przez szykanami z powodu uczestniczenia w nim byłaby absurdalna. Niemniej jednak obniżenie zaufania o wyborów jest czymś tak destrukcyjnym dla demokracji, że przyjmuje się w praktyce życia publicznego wspomnianą wyżej żelazną regułę: nie odwodzić obywateli od wykonywania swoich uprawnień demokratycznych!
Ponadto premier swoim komentarzem pomylił dwie role: zwykłego obywatela (w którego się chwilowo wcielił) i organu władzy publicznej (którym jest). Jako obywatel Tusk, premier zachęca innych obywateli, by udzielili poparcia Hannie Gronkiewicz-Waltz poprzez nieuczestniczenie w referendum. Owszem, obywatel (Warszawy) staje dziś przez dwiema możliwościami wyrażenia swojego poparcia dla zagrożonej pani prezydent: może zagrać na nieważność referendum (zostając w domu), przez co osiągnie taki sam skutek, jak zwycięstwo pani prezydent w referendum ważnym. Może też iść na referendum i zagłosować przeciwko jej odwołaniu. Cóż, ma obywatel wybór, ale tylko jedna z tych dwóch strategii jest wyrazem szacunku dla demokracji. Bo w demokracji stajemy twarzą w twarz z przeciwnikiem, a nie ignorujemy go. Obywatel Tusk dokonał złego wyboru.
Zanim ogłoszone zostanie referendum, Donald Tusk i inni przedstawiciele władzy powinni milczeć. Potem, w owym szczególnym czasie „kampanii wyborczej” mogą na chwilę przedzierzgnąć się z funkcjonariuszy państwa w polityków i popierać swoją koleżankę. Takie są zasady higieny polityczno-urzędniczej. A skoro już premier powiedział, co powiedział, to jedyna rzecz, którą może w tej sytuacji zrobić, to przeprosić za swoje słowa i się z nich wycofać.
A komisarza dla Warszawy i tak musi znaleźć (choć to, przyznaję, trochę bez sensu).