Meller – rydzykowy playboy
Nie milkną komentarze po naszej inscenizacji dekapitacji Kazimierza Łyszczyńskiego na warszawskim rynku. Komentarze w większości agresywne, wzgardliwe i „wyższościowe”. Dokładnie takie, na jakie nikt – również ich autorzy – nie pozwoliliby sobie w odniesieniu do uczestników kalwarii albo piątkowej mszy, upamiętniającej śmierć Jezusa na krzyżu. W swoim obelżywym i kipiącym nienawistną pogardą felietonie w „Newsweeku” („Chrońcie ateizm przed Hartmanem!”) Marcin Meller między innymi porównuje mnie do kiboli, przypisuje mi nienawiść do religii, kłamliwie manipuluje moją wypowiedzią na temat słów Janusza Palikota, pomawia mnie o „niesprawność umysłową”, nazywa „zachwyconym własnym ponuractwem Savonarolą z Krakowa”. A kończy dziwną i mętną pogróżką (byłbym wdzięczny Czytelnikom za egzegezę!): „bardzo proszę nie robić z ateistów obciachowych pajaców, bo komuś, sami wiecie z czego, zrobię taką jesień średniowiecza, że zatęsknicie za Świętą Inkwizycją i to bynajmniej nie w wydaniu Monty Pythona”. W paszkwilanctwie antyhartmanowskim Meller zaiste przebił „Nasz Dziennik”. Jeszcze trochę, a dostanie kolumnę u Rydzyka albo etat w Wyższej Szkole Kultury Medialnej!
I tak oto drugi tydzień z rzędu trwa Newsweekowa nagonka na Hartmana (na temat zeszłotygodniowego paszkwilu przeczytajcie poprzedni wpis na tym blogu). Zadanie wykonane czy jeszcze trzeba będzie raz albo dwa przypieprzyć przed tymi wyborami? Ale do rzeczy.
Otóż popatrzcie na siebie, panie Meller, Mucharski i inni. Co sprawia, że o wrażliwości ateisty, który chce upamiętnić ofiarę prześladowań inkwizycji i zainteresować nią opinię publiczną, można mówić z pogardą, a o wrażliwości wierzącego wyłącznie z szacunkiem? Ano właśnie o to chodzi. To jest właśnie asymetria, na którą się nie zgadzamy. Co nam zarzucacie? Że zachowujemy się jak wierzący, jak „sekta”? A co, nie wolno? Skoro tak czujemy? Dyskusja, jaka rozpętała się po Marszu Ateistów pokazuje dowodnie, jak nierówny jest status wierzących i ateistów. O tych pierwszych, nawykłych do wspominania swoich męczenników każdego dnia, trzeba mówić oględnie i z szacunkiem, a z tych drugich można publicznie szydzić, nie przyznając im nawet prawa do czczenia swoich bohaterów raz w roku. Ba, oddawanie czci Łyszczyńskiemu nazywa się prowokacją i hucpą! Otóż oświadczam wam wszystkim, że w odegraniu inscenizacji egzekucji Łyszczyńskiego przyświecał nam cel taki sam, jak w odgrywaniu Męki Pańskiej: upamiętnienie ofiary prześladowań, która jest nam duchowo bliska. Czy eksponowanie Jezusa na krzyżu ośmielicie się nazwać prowokowaniem ateistów, strojeniem się na ofiarę albo epatowaniem śmiercią? Nie? No to odczepcie się od nas! A może przez delikatność nie należy upamiętniać ofiar inkwizycji, co? Męczennicy Kościoła mają swoje kościoły, msze i dni w kalendarzu. I w porządku. A męczennicy wolności słowa muszą zostać zapomniani, tak? Nie będzie się im stawiać pomników ani nazywać ulic ich imieniem, bo byłoby to „prowokacją wobec wierzących”? Otóż, gdyby chrześcijanie byli nimi nie tylko z nazwy, pierwej opłakiwaliby ofiary mordów inkwizytorów i krzyżowców niż własnych męczenników, a śmierć Łyszczyńskiego upamiętnialiby tłumnie każdego roku.
Podlecom, dla których wszystko w świecie jest pokrętne i ma drugie dno, w głowach się nie mieści, że inscenizacja Łyszczyńskiego mogła być po prostu tym, za co się podawała: upamiętnieniem tej postaci i sposobem na rozpropagowanie wiedzy o niej. Owszem, w tle były jeszcze inne intencje, mniej istotne, ale równie godne: przypomnieć, jakim złem jest teokracja, jak straszna była inkwizycja, jak dobrze, że żyjemy w świecie, w którym nie pali się już na stosach czarownic i nie ścina głów filozofom. Podłe, zaiste podłe to zamiary. Harcownicy z nas wszeteczni i bezczelni! Prowokatorzy i błazny!
Ale zostawmy już tych nieszczęsnych Mellerów i Rydzyków. Warto, korzystając z okazji, naprostować kilka grubych nieporozumień, które ujawniły się w dyskusji, jaka od dwóch tygodni toczy się wokół ateizmu. Mają one najczęściej charakter „pomieszania pojęć”. Otóż:
- Termin „ateista” jest notorycznie nieostry, bo nieostry jest termin „Bóg”. Ateistą jest każdy niewierzący, który twierdzi, że nie istnieje Bóg albo (w wersji słabszej) że nie ma żadnych racji po temu, aby wierzyć w istnienie Boga. Jeśli ów ateista rozumie przez Boga (tak jak większość wierzących w naszym kręgu kulturowym) wielkiego ducha, który stworzył świat i panuje nad nim, a więc tzw. Boga osobowego, to mówiąc, że jest ateistą, twierdzi albo że taki duch nie istnieje, albo że nie ma powodu, aby w jego istnienie wierzyć. Jednocześnie jednak ten sam ateista może wierzyć w istnienie tak czy inaczej rozumianego absolutu, na przykład „wiecznej natury” albo jakiegoś uniwersalnego i odwiecznego intelektu rządzącego światem. Jeśli jednak ktoś (a jest to rzecz typowa dla wielu religii) przez Boga rozumie właśnie taką nieosobową potęgę, to dla niego ów ateista wcale ateistą nie będzie. Inaczej mówiąc, ateizm jest względny, bo różne są koncepcje Boga. Różne są nawet koncepcje „Boga jedynego”, przez co jedni wierzący w Jedynego Boga mogą uważać innych wierzących w Jedynego Boga za „niewiernych”, „pogan”, a nawet niemalże ateistów. I tak dla kogoś, kto uważa, że Bóg jest jeden w jednej osobie, ktoś inny, kto uważa, że Bóg jest jeden w trzech osobach, w gruncie rzeczy nie jest osobą wierzącą. Podobnie w optyce kogoś, kto uważa, że Bóg jest osobą i mieszka poza światem, ktoś, kto uważa, że Bóg jest światem, a świat Bogiem (dość powszechny pogląd i wierzenie w wielu epokach i kulturach) w zasadzie jest ateistą. Jak widać, nie tylko ateizm jest względny, ale również względne jest pojęcie wierzącego (bo w różnych Bogów czy bogów można wierzyć).
- Nie ma żadnego światopoglądu religijnego ani światopoglądu ateistycznego. Są najróżniejsze religie i wyobrażenia boskości (w tym również Boga Jedynego) i najróżniejsze systemy przekonań metafizycznych i etycznych, w których nieobecne są instancje analogiczne do bogów takich czy innych religii. Takich systemów (z Bogiem lub bez) można doliczyć się nawet kilkunastu (zależnie od wrażliwości na szczegóły) i bynajmniej nie jest prawdą, że w jakiś zasadniczy sposób dają się one podzielić na dwie rozłączne klasy: systemów teistycznych i ateistycznych. Inaczej mówiąc, opozycja teizm-ateizm jest dość sztuczna i słaba.
- Wszyscy ateiści są niewierzącymi, bo nie wierzą w istnienie (tak czy inaczej pojmowanego) Boga. Niektórzy niewierzący wszelako nie są ateistami, gdyż albo nie chcą mieć zdania i nie mają zdania w tych sprawach i nie wypowiadają się na tematy metafizyczno-religijne, albo są niezdecydowani. Niewierzący niezdecydowani (są wśród nich tzw. „niedowiarki”) oraz niewierzący utrzymujący, że istnienie bądź nieistnienie Boga jest dylematem dla człowieka nierozstrzygalnym – to razem tzw. agnostycy.
- Religie są ze sobą w sporze. Bywało, że spory te przeradzały się w przemoc i wojnę. Spory dotyczą najrozmaitszych dogmatów i przekonań. Spór między wierzącymi (w takiego czy innego Boga) i niewierzącymi oraz ateistami nie jest ani trochę gorętszy niż spór między, dajmy na to, tymi, którzy uważają sporządzanie wizerunków Boga za obowiązek, a tymi którzy uważają takie wizerunki za przejaw idolatrii i bluźnierstwa. Nie ma żadnej generalnej opozycji „świat wierzących” – „świat niewierzących”. Różne są spory światopoglądowe i religijne, a podziały są skomplikowane i raczej lokalne niż generalne. Ateiści nie zajmują w tych sporach dużo miejsca i rzadko się w nie czynnie angażują. Bynajmniej jednak nie jest powiedziane, że jak ktoś jest ateistą i nie wierzy w takiego czy innego Boga (np. Boga Jedynego, w jednej osobie, jak w islamie), to z zasady nie powinien już interesować się sprawami metafizyki i zabierać na ich temat głosu. Ateiści mają do uczestniczenia w sporach religijnych i metafizycznych takie samo prawo jak inni. Wielu z nich jest dość obojętnych i w spory takie się wcale nie wdaje. Podobnie jest wśród wierzących, którzy również najczęściej nie czują potrzeby dyskusji. Niemniej jednak każdemu, wierzącemu i ateiście, wolno się spierać i wolno manifestować swoje przekonania, nawet żarliwie. Można więc być „wojującym teistą” i zwalczać inne religie czy ateizm, i można być „wojującym ateistą” i zwalczać taką czy inną religię albo kilka naraz. Takie wojowanie jest wszak dość nietypową i dla większości z nas dość odstręczającą działalnością. Dlatego właśnie najczęściej jednak nie toczymy gorących sporów i zadowalamy się manifestowaniem własnych przekonań, nie starając się zjednać im kolejnych zwolenników. Spieranie się o przekonania religijne nie jest wszelako ani zabronione, ani naganne. Jest raczej po prostu niemodne.
- Słowo „antyklerykalizm” nie jest pejoratywne, lecz neutralne. Może wszelako zabarwiać się pozytywnie lub negatywnie. W sensie chwalebnym antyklerykalizm to słuszna i sprawiedliwa krytyka takiego czy innego Kościoła oraz niewłaściwie ukształtowanych relacji między państwem i instytucjami religijnymi. Taka krytyka bywa też jednak niesprawiedliwa i wtedy antyklerykalizm danej osoby zabarwia się negatywnie. Natomiast czynienie komuś zarzutu z tego, że jest „antyklerykałem”, jest absurdem. Jeśli antyklerykał krytykuje Kościół sprawiedliwie, jego postawa jest słuszna i godna pochwały. Dlatego często zdarza się, że księża nazywają samych siebie (trochę się przez to przechwalając) antyklerykałami. Tak mówił o sobie np. ks. Tischner i papież Franciszek.
Więcej na temat istnienia i nieistnienia tak bądź inaczej rozumianego Boga możecie przeczytać w mojej książce „Głupie pytania” (rozdział I). Jeszcze w księgarniach. Panu Mellerowi mogę nawet wpisać dedykację, jeśli zada sobie trud lektury.