Mucha, Peszek, Polska
Najpierw Maria Peszek, potem Anna Mucha. Obie panie buntują się przeciwko szantażowi moralnemu, zawartemu w koncepcji patriotyzmu rodem z XIX wieku, a więc czasu budowania mitologii narodowej i walki o suwerenność, patriotyzmu rozumianego jako gotowość do składania daniny krwi w czas wojny i składania hołdu władzy oraz Kościołowi w czas pokoju.
Na swojej niezwykłej płycie Maria Peszek śpiewa: „Sorry Polsko, Nie oddałabym ci, Polsko, ani jednej kropli krwi. Wystarczająco przerażająco jest żyć. Lepszy żywy obywatel niż martwy bohater!”.
Młoda aktorka (wciąż widzę ją w płaszczyku i okularach na planie Listy Schindlera w 1992 r.!) Anna Mucha miała zaś odwagę powiedzieć: „Moim naczelnym obowiązkiem jest ochronienie moich dzieci, mojej rodziny, moich bliskich. Za wszelką cenę. I w nosie mam »boga, honor i ojczyznę!«. Ważniejsze jest to, żeby przeżyli ci, których kocham”.
Oto dwie odważne i mądre kobiety dały świadectwo. Rzuciły bogoojczyźnianemu męskiemu dominatorowi w twarz odważne słowa o żywych i wielkich wartościach, wobec których zabijanie w imię wolności ojczyzny i zachowania wiary przodków staje się czymś etycznie podejrzanym. Zaatakowany przez ideę obywatelską prostacki, acz obwieszony boskimi insygniami Ares staje jak wryty, zapluwa się i ciska się w bezsilnym gniewie. Co Aresie, kobiety będziesz bił, hę?
Oto więc przyszła niewiasta i powiedziała, że czuje wstręt do przemocy, a w czas próby chciałaby uczynić wszystko, aby przeżyli jej najbliżsi. I że jest jej to droższe niż los ojczyzny, niż to, czy rządzić będzie partia złożona z jej rodaków, czy może jacyś wredni cudzoziemcy. Owszem, to ostatnie jest może niezwykle ważne, ale życie dzieci, rodziców, rodzeństwa jest da niej ważniejsze. I nie należy żądać od nikogo, by rzucał je na stos. A druga niewiasta dodała, że przywiązanie do ojczyzny to szacunek dla prawa i bycie dobrym obywatelem. Nie chamski ryk kiboli, lecz sumienna praca, płacenie podatków, zaangażowane społeczne są miarą i znakiem patriotyzmu.
Mają święte prawo do swoich przekonań, a za odwagę ich głoszenia należy im się pochwała – także ze strony tych, którzy przekonań tych nie podzielają.
Zresztą nie jest wcale łatwo z tymi poglądami polemizować. Nie ma bowiem żadnej oczywistości w twierdzeniu, że lepiej, aby umarło tysiące ludzi, a kraj był wolny, niż na odwrót. Może tak, a może nie tak.
Z pewnością zaś ohydne jest to, że dla pewnych ludzi stawianie takiego pytania jest powodem agresji. Zresztą to tchórze. Oni nigdy nie mają odwagi rozważać i dyskutować, ale nawet sformułować swojego stanowiska. No, niech powiedzą, ilu milionów istnień ludzkich warta jest wolność Polski? Otóż problem ceny za najwyższe dobra istnieje. I mądrzy ludzie o nim dyskutują, a głupi wierzą, że milczenie i nieporuszanie drażliwych tematów jest czymś w rodzaju obowiązku. Pięknie!
Jest nawet nazwa na taki „obowiązek”: zakłamanie, hipokryzja, obłuda, tchórzostwo właśnie. Kto knebluje usta, pała świętym, a obłudnym gniewem, rzuca zniewagi, a przy tym tchórzy przed każdą dyskusją, ten – chcecie wiedzieć, jak to się dawniej mówiło? – otóż ten sieje zgorszenie.
Dla „patriotów” mam jeszcze parę innych złych wieści. Otóż dławienie się paroksyzmami pychy i wzruszeniami na pozór wzniosłymi to nie jakiś tam kicz emocjonalny, który można by wybaczyć bez zbędnego wyzłośliwiania się, lecz ścisłe przeciwieństwo patriotyzmu.
Nie jest patriotą, kto wyobraża sobie, że jego naród jest najświętszy, najdzielniejszy i najbardziej cierpiący. Kto za nic mając szarości i półcienie delikatnej i tragicznej materii dziejów, wyobraża sobie, że jego naród zawsze był czysty jak łza, a jego przywódcy byli ludźmi bez skazy. Kto chciałby zastrzec dla siebie i sobie podobnych osąd, kto jest prawdziwym Polakiem, a kto nie, jak ma Polak wierzyć i jakie mieć poglądy. Kogoś takiego za patriotę można było od biedy uznawać w XIX wieku, gdy na surowym korzeniu plemiennej spójności, niechęci do obcych „niewiernych”, lęków i kompleksów tworzono środkami mitologii i propagandy wspólnotę polityczną, która miała połączyć gardzących chłopami „panów” z tymiż pogardzanymi, acz licznymi „ludźmi z gminu”. Ciężka to była praca, takie żenienie ognia z wodą, i każdy środek był dobry. Nawet udawanie, że Kościół, choć watykański i rzymski, to jednak jest polski, arcypolski. Wtedy to było zrozumiałe i potrzebne. Bez tej wielkiej akcji propagandowej – polityków, literatów i duchownych – Polski by dziś nie było.
Jednak kto w XXI wieku, za nic mając ukształtowanie się prawdziwego, dojrzałego, obywatelskiego narodu polskiego, nadal nurza się w infantylnej, pranarodowej mitologii, tworzonej na użytek potrzeby powstańczej i wojennej, ten własny naród niszczy i psuje. Ściąga go bowiem do jego infantylnej i szpetnej postaci anachronicznego szowinizmu, plemienności i ksenofobii. Dziś tak nie wolno. Dziś to zaprzeczenie patriotyzmu.
A jednak kustoszy ideologicznego pseudopatriotycznego (a jakże przy tym agresywnego i butnego!) skansenu wciąż nie brakuje. Dlaczego? To dość proste.
Sojusz tronu z ołtarzem trwa. Partiom politycznym opłaca się budować na emocjach szowinistyczno-fanatycznych, bo jest w nich wielka siła mobilizowania, proporcjonalna do przyjemności, jaką dają wzruszenia i uniesienia poczuciem dumy, pokrzywdzenia, wspaniałości i wyjątkowości. Dobrze się na tym robi politykę, więc nic dziwnego, że państwowa propaganda trzyma się tej linii, niewiele dodając do klisz i przesądnych zbitek XIX-wiecznej propagandy nacjonalistycznej. Opłaca się to i państwu, i opłaca Kościołowi, który dostaje w tym teatrze rolę bożego namiestnictwa, odbierającego od władzy państwowej uniżone hołdy i brzęczące trybuty. Ma tylko udawać, że jest „polski”, choć przecież jest powszechny, watykański, rzymski, habsburski, krzyżacki i każdy inny, wedle potrzeby, tak samo jak „polski”.
I doprawdy trudno, żeby miliony nie ulegały tej propagandzie, skoro karmi się nią dzieci niemal od kołyski, przez wiele godzin w tygodniu. I tak właśnie niszczy się naród polski. Tak przeszkadza się powstaniu prawdziwie wolnego i suwerennego, życzliwego światu, pluralistycznego społeczeństwa – nowoczesnego polskiego narodu. Ci, którzy najwięcej wrzeszczą „Naród! Polska!”, najczęściej są tego narodu maruderami i szkodnikami. Oni jeszcze nie wiedzą, co to znaczy być Polakiem. Ale my ich nauczymy.
Wszelkiej maści mitomani i „narodowcy” uważają się za patriotów, a wszystkimi, którzy nie są tacy sami, pogardzają, odmawiając im i polskości, i patriotyzmu. Mają dla innych tylko obelgi, z których „lewak” to najlżejsza. Słyszał kto, aby tacy mówili o innych niż oni sami inaczej niż z pogardą lub nienawiścią?
Tymczasem prawda jest dokładnie odwrotna. Patrioci to my: Peszek, Mucha, Hartman. Oraz miliony innych otwartych na świat, tolerancyjnych i kulturalnych Polaków. Patrioci to my. Bo szanujemy państwo i prawo. Bo szanujemy swe własne demokratyczne obywatelstwo. Bo nie plujemy na demokratycznie wyłonioną władzę. Bo wiemy, że obywatelska powinność to nie msza i glany, lecz codzienna solidna praca, udział w życiu społecznym, kultura i praworządność. Bo szanujemy różnorodność we własnym kraju i narodzie i brzydzimy się myślą, że każdy Polak ma być taki jak my, na przykład wierzący albo niewierzący, albo w ogóle pod jakimkolwiek względem „taki sam jak inni Polacy”.
Bo chcemy, żeby Polacy byli wolni, a więc i różni. Bo obchodzi nas często bolesna, a zawsze trudna prawda historyczna, nie zaś tani szowinistyczny mit. Bo gniewa nas, gdy zapijaczony prostak wymachuje naszą drogą biało-czerwoną flagą i ryczy swoje przesłanie pychy, lęku przed obcymi i nienawiści do wszystkiego, co nie z jego jest plemienia.
Uczcie się od nas! Bądźcie, jak my, prawdziwymi Polakami – to nie boli!