Uczelniany ruch oporu

Jestem pod wrażeniem tekstu Mai Chodzież (pseudonim) „Będąc młodą doktorantką” w Gazecie Świątecznej. Napisany z wielkim talentem i humorem pokazuje czarno na białym, jaki los czeka młodego doktora, który chciałby się poświęcić karierze akademickiej.

Jeśli nie należy do kilku procent absolutnych szczęściarzy, którzy łapią się na dobre granty i stypendia, lecz jest po prostu dobry, szanse jego są marne. W końcu albo pojedzie za granicę na post-doca (ale co po powrocie?), albo wypadnie z gry.

Dawniej wystarczyło mieć mocnego szefa i lądowało się na etacie, nawet jeśli było się przeciętniakiem. Dzisiaj etaty są rzadkością i mocny szef nie wystarczy. Trzeba się tułać po grantach i umowach-zleceniach. Wszystko to buja się w okolicach nieregularnie wypłacanych dwóch tysięcy miesięcznie na rękę, z jakąś niewyraźną perspektywą trzyletniego kontraktu w okolicach habilitacji (przy czym superdoktoranci szczęściarze dostają więcej niż profesorowie!). Doktor fizyki albo biologii, nie mówiąc o humaniście, to w Polsce prekariusz. I to nawet taki z dorobkiem, zajmujący się nauką na serio. Niestety, na Zachodzie też tak bywa.

Reforma, która spowodowała całkowitą zmianę stosunków na uczelniach, była konieczna. Nie ma odwrotu od systemu opartego na grantach, krótkich kontraktach, punktowych wycenach publikacji, kategoryzacji jednostek naukowych, akredytacjach, kontrolach, sprawozdaniach, niezliczonych komisjach i biurokracji. To są wzorce amerykańskie o takim potencjale globalizacji, że jeśli chcemy być w obiegu międzynarodowym, musimy się podporządkować.

Ale system można wdrażać z przekonaniem lub bez, z głową lub bez sensu. A u nas działa to jak siodłanie krowy. Siodło zamówione u dobrego siodlarza, krowa czysta i wypoczęta, tylko brzuch ma za gruby i nie starcza popręgu. A jak się popręg dosztukuje, to jakoś i tak krowa nie chce wozić jeźdźca. Nie wierzga, ale też i nie idzie.

Dlaczego stawiamy bierny opór reformie, czyniąc z niej biurokratyczną mitręgę i fikcję? Powodów jest kilka.

Po pierwsze, profesura buntuje się przeciwko degradacji swojego statusu. Dziś ani tytuł profesorski, ani tym bardziej stanowisko profesora nadzwyczajnego nie dają wiele prestiżu ani pełnej niezależności. Wszyscy muszą się starać, wszyscy są oceniani i kontrolowani, wszyscy są angażowani w prace organizacyjne, które coraz mniej skutecznie spychają na młodszych. W dodatku zarabia się pod warunkiem dostępu do grantów, systemu recenzyjnego i coraz mniej licznych dobrze płatnych zajęć dodatkowych, nie mówiąc już o drugich etatach, które są w zaniku. Dlatego koterie i układy zacieśniają się i robią coraz bardziej szczelne, a rywalizacja między poszczególnymi frakcjami w każdej branży staje się coraz bardziej brutalna. Sfrustrowana i skonfliktowana profesura nie chce poprzeć reformy.

Po drugie, system ocen i awansów oparty na punktowanych publikacjach wywołuje ostre konflikty w okresie przejściowym. Znaczna część profesury nie ma żadnego prawie dorobku, jeśli mierzyć go aktualnymi kryteriami. Po prostu nie publikowali w czasopismach międzynarodowych o wysokiej renomie, a ich prace były rzadko cytowane. Ale to oni ustalają kryteria dla oceny dorobku młodszych kolegów i decydują o ich awansach. Nic dziwnego, że starają się nieraz bojkotować kryteria, których sami przecież nie spełniają.

Po trzecie, z powodów kulturowych takie dobra jak etaty i awanse rozchodzą się w Polsce w trybie towarzyskim, a nie w drodze uczciwych konkursów. Dotyczy to również nauki. Na wschód od Łaby aż po Pacyfik – tak po prostu już jest. Żadne przepisy nie wymuszą zmiany kulturowej. Grzecznościowe recenzje i ustawianie konkursów pod konkretną osobę będzie praktykowane jeszcze przez długie lata. Podobnie jak uwalanie ludzi nienależących do własnego plemienia. Co nie znaczy, że nie trzeba próbować tego zmienić.

Po czwarte, reforma nazbyt skupia się na dokumentach, a za mało na realiach. Wielki proces, zwany Krajowe Ramy Kwalifikacji, zmierzający do uporządkowania dydaktyki, odbierany jest jako czysta „papierologia” i ogranicza się głównie do tworzenia coraz to obszerniejszych i coraz bardziej oderwanych od rzeczywistości sylabusów oraz dokumentów z „zadami” oraz „sprawozdaniami” w tytułach.

Nikt prawie w to nie wierzy, a jeśli ktoś wierzy, to jest traktowany jak jakiś jeleń i zwala się na niego całą tę robotę (niech się męczy, skoro tak lubi). W dodatku cała ta biurokracja jest źle opłacana, więc odwala się ją byle jak. A jeśli zatrudnia się do niej specjalnych urzędników, to ci, żeby się wykazać, mnożą tylko wymagania i dręczą naukowców swoimi coraz to nowymi prośbami o wypełnienie tabeli albo formularza. Praca na uczelni staje się przez to coraz bardziej uciążliwa i coraz mniej naukowa. W dodatku upowszechniły się anonimowe ankiety studenckie, oceniające wykładowców. Kto ma problem z zaliczeniem, ten przywali wykładowcy w ankiecie. Ludziom odechciewa się przez to pracować i czegokolwiek od studentów wymagać. Trzeba być miłym, to jakoś się przetrwa.

Po piąte, obecny reżim ekonomiczny nakłada na każdą jednostkę akademicką, czyli instytut lub wydział, obowiązek bilansowania się. Nie wolno się zadłużać ani generować strat. Dyrektorzy i dziekani czują się jak menadżerowie, którymi zwykle nie są, nie chcą i nie potrafią być. Duże firmy, jakimi są uczelnie, pozostawione są w rękach ludzi, którzy nie umieją zarządzać.

Dlatego uczelnie są źle zorganizowane i w zasadzie mało profesjonalne. Tną koszty, ale nieumiejętnie. Na łapu capu naśladują przypadkowe elementy organizacji korporacyjnej. Nie panują nad doborem kadry, a przepisy wiążą im ręce w wielu kwestiach. Raz zatrudnionego pracownika bardzo trudno się pozbyć przez końcem umowy, nawet jeśli jest do niczego. Niewydolne uczelnie uciekają w to, co najłatwiejsze, czyli w budowanie nowych obiektów. Łatwo zbudować jakiegoś szklaka za państwowe pieniądze na wygonie – znacznie trudniej zrobić coś ważnego w nauce światowej.

Co można na to poradzić? Są dwie rzeczy, które można załatwić od ręki, czyli w czasie jednej kadencji rządowej: polityka kadrowa oraz profesjonalne zarządzanie uczelniami państwowymi. Rzecz jasna wymagałoby to kolejnej zmiany ustawy.

Nowa polityka kadrowa to:

– zakaz habilitowania się na własnej uczelni; sformalizowanie wymogów recenzji, publikowanie wszystkich recenzji awansowych w internecie, organizowanie konkursów na etaty pod warunkiem zgłoszenia się co najmniej dwóch kandydatów, obowiązek podawania uzasadnienia rozstrzygnięcia konkursu z uwzględnieniem porównania dorobku kandydatów, ograniczenie możliwości zatrudniania własnych doktorów do szczególnych przypadków, zakaz wyręczania się tanią siłą roboczą w postaci pracowników na umowę-zlecenie lub umowę o dzieło, prawo do obniżenia pensum dydaktycznego pracowników przynoszących uczelni dochód z intratnych grantów. Jakość nauki zależy od jakości kadry, a jakość pracy tej kadry od mądrego podziału czasu pracy pomiędzy dydaktykę i naukę!

Nowe zarządzanie to:

– ustawowe wyłączenie globalnych zagadnień ekonomicznych uczelni spod autonomicznej władzy rektorsko-senackiej, wprowadzenie dobrze opłacanych menadżerów z doświadczeniem korporacyjnym na stanowiska dyrektorów wykonawczych (kanclerzy), na zasadach partnerskich współpracujących z rektorami, rozliczanie zarządzających uczelnią fachowców z relacji między kosztami budżetowymi generowanymi przez uczelnię a jej mierzalnymi wynikami naukowymi i dydaktycznymi. Celem działania uczelni nie jest bowiem zysk ani minimalizacja kosztów, lecz dobre efekty naukowe za rozsądną cenę. Jest to specyficzna wartość społeczno-ekonomiczna, którą dopiero musimy nauczyć się mierzyć.

Do tego wszystkiego dołożyłbym jeszcze podobny do matur, państwowy egzamin magisterski dla kilkunastu dyscyplin, aby wyrównać szanse uczelni publicznych i niepublicznych oraz szanse ich absolwentów.

Ciekaw jestem, kim jest Maja Chodzież, bo umie pisać. Niech pisze dalej! Może się odezwie? Przecież jej koledzy już i tak ją rozszyfrowali. Odezwie się czy nie, wszystkiego dobrego na Zagranicznej Uczelni!