Jałowe związki jałowej władzy
Odrzucenie przez Sejm wniosku o poddanie pod obrady projektu ustawy o związkach partnerskich to kolejny dowód na to, jak płytkie i nieszczere było otwarcie PO w kierunku nowoczesnego, równościowego i wolnościowego państwa.
Teraz, gdy do przejęcia władzy szykuje się kościół i jego partia, zdruzgotana i rozdarta konfliktami wewnętrznymi Platforma Obywatelska mogłaby pokazać jakieś minimum determinacji w sprawach ludzkiej godności i suwerenności państwa w stosunku do Watykanu i jego religijnych doktryn. Niestety, w PO nie czas na dyscyplinę i polityczną odwagę. Czas na panikę, walkę o władzę i szukanie PR-owego geniusza.
W naszym biednym kraju sprawy wagi państwowej, bo konstytucyjnej, nazywane są ciągle „światopoglądowymi”. Jakież to niemądre i niskie. Światopoglądy nie powinny mieć przystępu do stanowienia prawa i w ogóle nie powinny być przedmiotem debaty politycznej. Ustrój państwa demokratycznego jasno wskazuje wartości społeczne, którym służyć ma władza publiczna, również ta stanowiąca prawo. Te wartości to wolność obywateli, równość ich praw, praworządność władzy, bezpieczeństwo i suwerenność państwowa.
Uchwalenie ustawy o związkach partnerskich jest moralnym obowiązkiem państwa, wynikającym z zobowiązania do realizowania przez nie wartości konstytucyjnych. Wystarczającą przesłanką do ustanowienia instytucji związku partnerskiego (a także, dodajmy, małżeństwa jednopłciowego) jest wola pewnej grupy obywateli, którzy zgłaszają taką potrzebę. Gdyby wprowadzenie instytucji związku partnerskiego wiązało się z ograniczeniem praw innych obywateli albo kosztami budżetowymi, sprawa byłaby oczywiście kontrowersyjna.
W tym wypadku jednak nie ma mowy o naruszeniu czyichkolwiek interesów ani żadnych kosztach. Jeśli więc organy władzy publicznej opierają się przed realizacją woli grupy obywateli i stworzeniem dla nich instytucji, której potrzebują, to widocznie w grę wchodzą inne względy, które dla tej władzy są ważniejsze niż konstytucja i jej wartości. Nietrudno nazwać te względy: to lękliwość i subordynacja wobec kościoła, któremu związki partnerskie są nie na rękę, gdyż w jakiejś mierze uszczuplają zastrzeżoną dla niego sferę „sakramentalną” i związany z nią „rynek małżeński”.
Poza tym związki partnerskie byłyby pokusą dla samych księży, którzy żyją ze swoimi partnerami i partnerkami (nie wszyscy, ale też nie żadna tam „niewielka mniejszość”) całkowicie nieformalnie. Wstępowanie przez księży w prawem uznane związki partnerskie mogłoby „relatywizować” celibat, tak jak in vitro i ewentualność rodzenia dzieci przez dziewice, może „relatywizować” kult dziewictwa i dogmatykę „niepokalania”. Dlatego kościół boi się takich rzeczy – jak diabeł święconej wody.
Przegrywa jednak na całej linii. Zostaje w tyle za wszystkimi innymi wyznaniami, a pochód legislacyjny, idący przez świat i Europę, instalujący w całym świecie związki partnerskie i małżeństwa jednopłciowe musi kiedyś dotrzeć również do Polski. Rydzyk z Dudą mogą go zatrzymać na kilka lat, lecz w wymiarach historycznych i kulturowych sprawa jest już przesądzona. A kościół katolicki, jak zawsze, będzie maruderem, który pogodzi się z rzeczywistością na samym końcu. Ale pogodzi się, bo nie będzie miał wyjścia. Tak samo było przecież z powstaniem świeckich państw, z demokracją, prawami wyborczymi dla kobiet, równouprawnieniem wyznań i mnóstwem drobniejszych spraw.
Tymczasem jednak mamy debatę publiczną i argumenty na poziomie Turcji, a nawet Iranu. Na czele z absurdalnym odwołaniem do konstytucyjnej zasady ochrony małżeństwa. Ileż trzeba mieć złej woli i jak niski poziom zdolności logicznego myślenia, by imputować, że wprowadzenie instytucji związków partnerskich uderza w małżeństwo i rodzinę. Którą, do cholery?! Któremu małżeństwu i której rodzinie stanie się krzywda, gdy za ścianą będzie mieszkać para gejów żyjąca w związku partnerskim? Jakie przywileje małżeństw zostaną uszczuplone poprzez przyznanie pewnych przywilejów związkom partnerskim?
Wprowadzenie instytucji związku partnerskiego, podobnie jak prawna regulacja zapłodnienia pozaustrojowego, jest testem nie tylko przynależności Polski do cywilizacji Zachodu, z jej etycznością, ukształtowaną w stuleciach zmagań z brutalną teokracją średniowiecza i feudalnym uciskiem, lecz również i przede wszystkim – suwerenności Polski względem Watykanu.
Kościół jest jedyną organizacją i jedynym państwem, które systematycznie zwalcza związki partnerskie oraz zapłodnienie in vitro, mając w tym ideologiczny interes. Nikt chyba nie ośmieli się zaprzeczyć, że to właśnie wpływy Rzymu, jakie wciąż jeszcze ma on w tym kraju, przez tysiąc lat kontrolowanym przez jego emisariuszy, czerpiącego zyski z pracy zamieszkujących Polskę ludów, powodują, że lękliwi politycy boją się przegłosować rzetelnych ustaw w obu tych kwestiach. I to jest właśnie dowód niesuwerenności Polski.
Podobnie jak niezliczeni patrioci doby zaborów uważali za słuszne służyć carowi lub cesarzowi, widząc w tym dobro Polski, tak i dziś miliony ludzi dobrej woli, od dziecka indoktrynowanych przez kościół i uczonych nabożnej czci dla jego autorytetu, gotowych jest w dobrej wierze służyć mu, poczytując to sobie jeszcze za objaw patriotyzmu. Lecz tak jak przyszedł czas, gdy Polakom zaczęła masowo doskwierać władza moskiewska bądź wiedeńska, przyjdzie czas, gdy w swej masie dojrzeją i do tego, by zdobyć się na suwerenność również wobec władzy rzymskiej.
Tchórzliwi i służalczy politycy mogą opóźnić ten proces o kilka lat. Co do zasady jest on jednakże niepowstrzymany. Na naszych oczach upadła władza kościelna w Hiszpanii, Portugalii, Irlandii, a w pozostałych krajach Europy zachodniej stało się to już bardzo dawno. W Europie pozostała jeszcze tylko Polska, Chorwacja i Malta, a do pewnego stopnia wciąż jeszcze Włochy.
Jak długo Rzymowi uda się obronić ten polityczny stan posiadania? Dekadę? Może dwie? Oby jak najkrócej. Jutrzenka wolności świeci na zachodzie.