Za co kocham Conchitę Wurst
Za te oczka, za ten nosek, za te usteczka i za bródkę oczywiście! I za wdzięk, i za dowcip, i za głos. A najbardziej za to, że chłopak ze wsi, dzięki talentowi i urodzie, został w krótkim czasie światową ikoną walki o prawa osób LGBT. Uczynił po stokroć więcej dla tej sprawy niż wszystkie felietony – takich jak ja nudziarzy – razem wzięte.
27 czerwca w Amfiteatrze „Kadzielnia” w Kielcach odbyła się 6. edycja „Sabatu Czarownic” – ni to koncertu, ni widowiska z piosenkarzami i kabaretami. Impreza na swój sposób patologiczna, bo stanowiąca de facto produkcję telewizyjną (mającą na celu, oprócz zarobku, „promocję Województwa Świętokrzyskiego”), w której widzowie bez pytania ich o zgodę zmieniają się w statystów, tresowanych do swej roli i na różne sposoby manipulowanych.
Przez kilka godzin siedziałem zamknięty w gigantycznym studiu telewizyjnym, poddany torturom telewizyjnego tandeciarstwa, żeby pokazać wała wszystkim ciemniakom, nienawistnikom i oszołomom, którzy mają jakieś „wąty” i chcą się wtrącać w to, kogo zapraszamy do Polski i kto maluje sobie oczy.
Pojechałem, zresztą na uprzejme zaproszenie organizatorów, za które niniejszym bardzo dziękuję, aby zobaczyć Conchitę Wurst i zaprotestować swoją obecnością przeciwko agresji kościelno-pisowskich obłudników, nastających na naszą swobodę, w imię swych uprzedzeń, obsesji i żałosnej pychy, sprawiającej, że ośmielają się pouczać nas, co jest, a co nie jest obyczajne. Pozostałe 5 tysięcy ludzi przybyło na imprezę zapewne bez tych zbożnych politycznych intencji, lecz po prostu po to, by zobaczyć Conchitę oraz innych artystów.
W swej masie ci normalni Polacy pokazali, gdzie mają problemy emocjonalne i seksualne swoich kapłanów i ich politycznych ordynansów. Żadna hołota, mając chętkę na rozróbę „w obronie obyczajności”, nie odważyła się nawet pisnąć. Impreza przebiegła bez żadnych incydentów, a kilkukrotne wzywanie przez organizatorów, aby powstrzymać się od wszelkich ekscesów, było zapewne całkowicie zbędne. Obecność paru osiłków z ochrony była wystarczającym argumentem. Dla normalnych Polaków Conchita jest piękna i urocza, a pisowski gbur z genderową pianą na ustach po prostu dla nich nie istnieje. Podobnie zresztą jak liberalny inteligent, który wyobraża sobie, że jego demonstracyjne gesty kogokolwiek obchodzą. Normalny Polak pije piwko i bawi się z dala od tego wszystkiego. I w tym nasza nadzieja.
Conchita zaśpiewała fantastycznie. Wykonała kilka trudnych numerów, dając popis świetnego głosu i pełnego dyskrecji, acz perfekcyjnego ruchu scenicznego. Było na co popatrzeć. Szkoda tylko, że w całej tej kreacji nie istnieje tekst – gwiazdy najczęściej śpiewają byle co, czyli jakieś „I love you yeah, yeah, yeah”, bo to przecież wszystko jedno. Podobnie jest z naszymi. Choć bywają wyjątki.
Tak jak wczoraj, gdy na scenie pojawiła się zjawiskowa jak zawsze Justyna Steczkowska ze swoim wykonaniem „Karuzeli z Madonnami”. Doskonały komentarz do jarmarcznej atmosfery „Sabatu Czarownic”, acz zapewne zupełnie nieczytelny dla publiczności. Jednak to nie Conchita ani Justyna były tego wieczoru najważniejsze. Wyrok publiczności był jednoznaczny. Jeśli Conchitę przyjęto ze szczerym aplauzem, Justynę Steczkowską z podziwem, to prawdziwy entuzjazm zapanował na koniec, gdy wystąpiła nieśmiertelna Beata Kozidrak. Jej popis wirtuozerii wokalnej w ogromnej skali głosu na chwilę zamienił dykciarską scenę tv-show niemalże w scenę operową.
Za chwilę w Polsce wielki post. Lata katolickiej smuty, z rządem i prezydentem, którzy „we wszystkim zgadzają się z episkopatem”, będąc powolnym narzędziem kościelnej władzy, rozszerzającej się na wszystkie sfery życia. Będziemy przez najbliższe lata żyli obsesjami nieznanych nam z nazwiska watykańskich biurokratów oraz ich dilerów na teren Polski, na czele z Monsignor Migliore oraz Ojcem Doktorem Dyrektorem. Lecz zanim zapadną te czarne kurtyny, a nasze gardła poczują uścisk troski o człowieka, miłości bliźniego i ducha dialogu, mamy swoje pięć minut moralnego karnawału.
Oto po kilkunastu latach walki Watykanu o hegemonię nad polskim prawem medycznym odchodzący rząd odważył się po raz pierwszy w historii powiedzieć mu „nie” i jako ostatni w cywilizowanym świecie objął ochroną ludzkie zarodki, nakładając ograniczenia na in vitro. Tym samym zniósł niemoralny stan totalnej wolności w zakresie sztucznego zapłodnienia, jednocześnie pokazując, że walka o suwerenność Polski względem Watykanu nie jest jeszcze całkiem przegrana.
Oczywiście, partia watykańska szybko ten stan rzeczy odwróci, wprowadzając obskuranckie nowele do ustawy o in vitro, podobnie jak do wielu innych. Nastąpi epoka Małego Średniowiecza. Ale gdy już wreszcie lody amoralnej reakcji puszczą, Polska, wzorem innych krajów Zachodu, znajdzie się na trwałe po jasnej stronie mocy – w świecie wolnych i równych, uwolniona od władzy seksualnych obsesji i straszydeł, rodem z epoki „krucjat”.
Szanse na odnowę moralną Polski rosną tym bardziej, im szybszy jest postęp moralny, jaki widzimy dziś na Zachodzie. Jak to dobrze, że możemy w tych ostatnich chwilach względnej swobody przeżywać razem z innymi narodami te wspaniałe Dionizja.
Oto USA zdelegalizowały ograniczenia wciąż jeszcze nakładane na małżeństwa przez niektóre stany, polegające na wymaganiu, aby małżonkowie byli odmiennej płci. Ten wielki dzień dla cywilizacji moralnej Zachodu możemy przeżywać radośnie i otwarcie. Biały Dom w kolorach tęczy! Kto by to pomyślał! Jeszcze dekada albo dwie, a kolory tęczy ozdobią i warszawski pałac prezydencki.
Na naszych oczach niemożliwe staje się możliwe, a ostatnie bastiony religijnego obskurantyzmu i dogmatyzmu, podającego się za obowiązujące wszystkich „prawo naturalne”, padają jak domki z kart. Czy możemy dziś sobie wyobrazić, aby rząd szwedzki pozwalał na przymusową sterylizację kobiet, a irlandzki kościół katolicki mordował dzieci setkami? Nie!
A przecież jedno i drugie miało miejsce jeszcze kilka dekad temu! Ten postęp jest czymś niebywałym i choć zapewne czekają nas zamachy terrorystyczne na tle religijnym, wędrówki ludów i w ogóle ciężkie czasy, to wzorce moralności publicznej, wypracowane w jakże płodnej etycznie epoce po roku 1945, a szczególnie po roku 1968, stały się konkretną społeczną rzeczywistością, do której będą się mogły odwoływać mniej rozwinięte społeczeństwa i przyszłe pokolenia.
Ten postęp jest niepowstrzymany, a słodka i wdzięczna Conchita Wurst, czyli sympatyczny i skromny Thomas Neuwirth, z twarzą androgynicznego Jezusa, niesie nam dobrą nowinę o miłości i szacunku dla każdego, w tym i dla prawdziwie innego. Nawet dla geja przebierającego się za kobietę albo za starożytnego Żyda.
PS A oto plakacik porzucony na ławce kieleckiego amfiteatru przez młodą fankę Conchity 🙂