Miller z Palikotem. Pieski mezalians?
Hasło zjednoczenia lewicy pojawiło się w kontekście tegorocznych wyborów już w maju. Z przytupem ogłoszono w Sejmie list czworga profesorów, nawołujący do partnerskich rozmów na lewicy i stworzenia szerokiej koalicji wyborczej, opartej nie na partyjnych przepychankach o miejsca na listach, lecz na wspólnym audycie zasobów szeroko rozumianej lewicy, bez patrzenia na to, „ile naszych”, a „kto od was”, lecz na to, kto jest w poszczególnych okręgach wartościowy, ideowy i w dodatku zdolny przynieść głosy.
Profesorowie powołali też inicjatywę zjednoczeniową Wolność i Równość, która miała być gwarancją partnerskiego charakteru rozmów przy „okrągłym stole lewicy”. Na spotkania WiR przychodzili prawie wszyscy – z wyjątkiem SLD i TR. I od razu było wiadomo jedno: gra toczy się tak naprawdę o to, czy uda się przejąć inicjatywę i przeprowadzić uczciwe, partnerskie negocjacje, bez dyktatu SLD, czy też Miller dogada się za kulisami z Palikotem, przy pomocy sekundantów, tj. Gawkowskiego i Nowackiej, po czym zaczną wykupywać ludzi za „dwie jedynki”, paraliżując rzetelne, partnerskie rozmowy.
Wizja „jednoczenia” w trybie rozdawania kart i jedynek przez Millera i obrazek Palikota dogadującego się przy winku z Millerem od początku wisiała nad inicjatywą WiR, budząc obawy i zniechęcenie. Przecież wilki zawsze pozostaną wilkami.
Reakcja Millera na hasło okrągłego stołu lewicy była natychmiastowa. Miller wystawił Jana Guza, szefa OPZZ, w roli „zapraszającego”. Klasyczny manewr wyprzedzający. Tym samym inicjatywie WiR prawie że ukręcono łeb. Czy Miller z Palikotem byli już po słowie wtedy, czy dopiero parę tygodni później, tego już nie wiem. W każdym razie teatr polityczny został uruchomiony zgodnie z regułami politycznej sztuki kuglarskiej. Zaproszono pewną liczbę ludzi lewicy, których następnie zajęto rytuałem „budowania porozumienia programowego”. A za kulisami układano się w sprawie „jedynek”.
Z partnerstwa wyszło to, co zawsze: dyktat silniejszego, tajne układy i rozdawanie kart. 90 proc. tych kart zawłaszczyli Miller z Palikotem (10 jedynek). Nie muszę dodawać, że z nikim tego nie konsultowano, nikogo o zgodę na taki parytet nie proszono ani nikt takiej zgody nie dawał. Po prostu ogłoszono, że taki jest deal. Dlaczego taki? Nie wasza sprawa. Możecie się zgłosić po swoje albo iść do domu.
Co się stało, że szczerze się niecierpiący i obrażający publicznie przy każdej okazji Miller z Palikotem nagle zapałali do siebie gorącą miłością, a ten ostatni, przewodzący resztce upadłej partii, został przez Millera obdarowany jak jakiś król? Co to za cyrk?
Od strony Palikota sprawa jest jasna. Stracił partię, przeszedł przez trzy spektakularne katastrofy wyborcze. Z aktywów została mu tylko dotacja i wjazd do TVN. Zero szans na wejście do Sejmu bez pomocy Millera. Ale po co Millerowi taki partner? Jemu po nic, ale uwodzicielski czar Janusza Palikota, a zwłaszcza Barbary Nowackiej, zadziałał na „młodych” z SLD, a głównie na Krzysztofa Gawkowskiego. Co jak co, ale czarować i uwodzić to Palikot umie. Zastępy jego wrogów wywodzą się właśnie z tych uwiedzionych i oczarowanych, a następnie kopniętych bez pardonu w cztery litery. Przymuszony przez „młodych”, osłabiony Miller machnął ręką i poszedł w to. Uwierzył w 8 proc., a na koniec kariery mandat mu wystarczy. A że przy okazji mógł się rozprawić z paroma byłym SLD-owcami, którzy teraz zostali za burtą, to i dodatkowa satysfakcja.
Zresztą Palikot miał dokładnie taką samą, w odniesieniu do swoich byłych współpracowników (częściowo to te same osoby). Trzeba jeszcze było przekonać zbuntowanych baronów SLD. Jakoś tam udało się ich upchać kolanem. Do rozłamu w końcu nie doszło. Z trudem, bo z trudem, ale jakoś przełknęli w SLD „Palikota z brodą w sosie nowackim”.
Teraz wystarczyło tylko podkupić kogo trzeba, żeby uwiarygodnić nazwę „Zjednoczona Lewica”. Unia Pracy i Zieloni wahali się dość długo, bo powstanie alternatywnej i znacznie bardziej partnerskiej listy było bardzo realne. W tych okolicznościach trzeba im było dać trochę więcej. No to im się dało. Pana Leszka wór z jedynkami otworzył się trochę szerzej.
Polska lewica nie dojrzała jeszcze do partnerstwa. SLD myśli, że to tylko taki żart, gdy mówiliśmy o partnerstwie. Oni znają wyłącznie język biznesowych negocjacji. – Czego wy jeszcze chcecie – mówił mi Gawkowski – przecież odstąpiliśmy 16 jedynek!
Pewnie naprawdę nie rozumie, że jednoczenie lewicy nie może polegać na łaskawym „odstępowaniu” czegokolwiek, że nie o targi tu chodzi. SLD naprawdę może sobie myśleć, że jest w tym roku takie fajne i takie otwarte, a mali ludzie podkładają im nogi.
W istocie mali ludzie chcieli podłożyć nogę SLD, podejmując wysiłki stworzenia alternatywnej w stosunku do Zjednoczonej Lewicy listy. Mali ludzie wychodzili z założenia, że tylko realna groźba powstania drugiej listy zmusi Millera do rozmów. Prośby o takie rozmowy kierowano do SLD aż do połowy sierpnia. Ludzie Millera odpowiadali w mediach, że jak najbardziej, ale to była jedynie gra na zwłokę. Ich strategia była oczywista: rozbroić „drugą listę”, czyli przejąć jak najwięcej „buntowników”, tak żeby zebranie podpisów przez konkurencję stało się niemożliwe. I to się SLD udało. Można powiedzieć, że montowanie drugiej listy wymusiło poszerzanie koalicji Millera z Palikotem, tak jak samo rzucenie hasła „zjednoczenie lewicy” było katalizatorem zawiązania tej koalicji. Takie „jednoczenie siłą”. A może dobre i to?
Od 2011 do 2014 sam robiłem, co mogłem (bez skutku), żeby środowiska SLD i TR jak najbliżej ze sobą współpracowały. Tylko że wtedy te partie były partiami, kluby klubami, a przywódcy przywódcami… Po wyborach samorządowych i tych najbardziej dla lewicy żałośliwych – prezydenckich – wszystko się jednak zmieniło. Lewica znalazła się w zupełnej rozsypce.
W tej sytuacji zablokowanie rodzącego się autentycznego procesu zjednoczeniowego poprzez ogłoszenie jakże spóźnionej koalicji Millera z Palikotem, z małymi przystawkami, było więc odebrane przez pozostałe środowiska lewicy jako zdrada i uzurpacja. Największe zaś wzburzenie wywołało nazwanie tej koalicji dwóch upadających przywódców mianem „Zjednoczona Lewica”. Tego już było za wiele. Ta nazwa nie jest jakąś tam sobie nazwą własną, lecz deskrypcją pewnego procesu i pewnego stanu rzeczy, którym z pewnością nie jest deal Millera z Palikotem. Nazwanie tego układu „zjednoczeniem lewicy” odebraliśmy jako bezczelność. Dlatego zdecydowano o wyprzedzającej rejestracji komitetu koalicyjnego o nazwie „Zjednoczona Lewica” (nie był to mój pomysł, ale go aprobowałem). Chodziło o zademonstrowanie, że Miller z Palikotem nie mają prawa do tej nazwy, bo lewicy nie zjednoczyli, lecz ją zawłaszczyli. Oczywiście małe partie, które wykonały ten gest, również nie miały prawa do takiej szumnej nazwy. Zademonstrowano jedynie niezgodę na uzurpację Millera i Palikota. Celem tego manewru było także przymuszenie SLD do uczciwych rozmów. Ale partnerstwa wymusić się nie da. SLD po prostu zintensyfikowało swoje „łowy” wśród „buntowników”. Jak się na końcu okazało, z niezłym wynikiem.
Tymczasem PKW zarejestrowała zgłoszoną parę godzin po „Zjednoczonej Lewicy” „Zjednoczoną Lewicę z dodatkami”. Odbyło się to z naruszeniem kodeksu wyborczego, który zakazuje rejestrowania komitetów o nazwach bardzo zbliżonych, a poza tym nazwa „Zjednoczona Lewica SLD + TR + PPS + UP + Zieloni” ma 47 znaków zamiast przepisowych 45.
W ten sposób PKW dokonała kardynalnej interwencji w ten cały dramat (a raczej komedię). Drugiej interwencji dokonała Ewa Kopacz, wydając zgodę na dokooptowanie do drużyny wyborczej PO Grzegorza Napieralskiego, który miał być lokomotywą konkurencyjnej listy (bez względu na jej nazwę – to traktowano jako sprawę wtórną). Napieralski i Rozenek umawiali się z resztą „buntowników” (tę nazwę nadano resztkom po inicjatywie WiR w mediach) na wspólny start, lecz jednocześnie chodzili do PSL i PO. Grali na dwa albo i trzy fronty, co jest niestety typowe dla polskiej polityki. PO zgodziła się na Napieralskiego, a Rozenka wystawiła do wiatru. Decyzja ta oznaczała upadek projektu konkurencyjnej listy lewicy. W jednej chwili.
Stało się to 1 września. Kilka godzin po spotkaniu w Warszawie poświęconym liczeniu „zasobów podpisowych” i układaniu list gruchnęło: „poszli do PO”. Później były już tylko podrygi niewarte wzmianki. Oczywiście PO wzięło Napieralskiego, żeby uderzyć w Millera. Czy zdawali sobie sprawę, że przytulając go, ukręcają łeb projektowi, który uderzyłby w Millera stokroć mocniej? Wątpię. Z wyżyn KPRM nie widać małych ludzi i ich knowań. Miller z Palikotem wygrali na całej linii. Udowodnili raz jeszcze, że w polityce liczą się tylko siła i interesy. „Partnerstwo” to ściema dla małych, słabych i naiwnych. Mali, słabi i naiwni zostają zawsze z niczym, oblepieni błotem, na poboczu drogi. Zdejmując kask i rękawice, uśmiecham się, jak sportowiec amator, który miał okazję powalczyć z zawodowcami. Sport to, rzecz jasna, „wolna amerykanka”.
Nie wiem, czy Millerowi uda się powtórzyć wynik z 2011 i zrobić 8 proc. Będzie mu znacznie trudniej, bo wziął sobie na plecy Palikota, który stanowi duże obciążenie. Palikot sam ma 1 do 2 proc., ale odstrasza dużą liczbę wyborców SLD (i wzajemnie). Tu się nic nie dodaje, a co najwyżej odejmuje. Nie będzie też premii za zjednoczenie, bo wyborcy lewicy doskonale wiedzą, że sztuczny i obłudny sojusz Millera z Palikotem nie jest żadnym zjednoczeniem. To nie jest głupi wyborca…
Sondaże są chwiejne. Jakąś szansę mają, ale o komforcie nie ma mowy. Ze struktur SLD została niecała połowa, TR praktycznie nie ma ich wcale, a z forsą/kredytami w ZL bardzo krucho. Listy w większości okręgów słabe (choć w kilku mocne). Zobaczymy. Nawet jeśli ZL wejdzie do Sejmu i utworzy klub 25-30-osobowy, to będą to głównie ludzie z SLD, podzieleni na millerowców i „młodych”. Czy młodzi nie skuszą się na poparcie Kaczyńskiego? To jest pokolenie polityków, którzy znają tylko jedną maksymę: „w polityce nigdy nie mów nigdy”. Nie są obłudni, bo nie znają tego pojęcia. Zdaniem znawców i bywalców taka wolta nie jest wykluczona. Nie muszę dodawać, że wsparcie skrajnej prawicy przez polityków lewicy w zamian za kilka stanowisk oznaczałoby definitywny koniec SLD. Tyle że po SLD nikt już nie będzie (nawet w SLD) płakał. Właściwie tylko Palikot daje gwarancję, że nie zostanie sojusznikiem Kaczyńskiego, bo nawet gdyby bardzo chciał (o co go zresztą nie podejrzewam), Kaczyński nigdy by się na to nie zgodził.
A mali ludzie muszą się zastanowić, na kogo teraz mają głosować. Na ZL czy na PO? PO jest partią chadecką. Jako partia władzy, śladem nowych obyczajów, jakie zapanowały w wielkich demokracjach, buduje sobie skrzydła, pod które bierze wyborców z lewa i prawa. Z tym lewym idzie jej gorzej. Był Arłukowicz, a teraz jest jego wielki konkurent szczeciński Grzegorz Napieralski. Cóż mam zrobić jako ten lewicowy wyborca, zdegustowany partyjniactwem i kuglarstwem na lewicy? Mam znów poprzeć wiecznego kanclerza i jego siłową partyjną politykę „dziel i rządź”? Czy też pogodzić się z tym, że partia rządząca gotowa jest od czasu do czasu rzucić lewicy ziarenko i dla tego ziarenka (np. związki partnerskie?) poprzeć ją? Też słabo.
Do bram PO pukałem już kilkakrotnie, mając nadzieję, że z dawnej liberalności Tuska zrodzi się jakaś centrolewicowa frakcja. Nic z tego właściwie nie wyszło. Był Arłukowicz, Pinior… I niewiele więcej. Przeszła, z wielkim opóźnieniem, ustawa o in vitro, konwencja antyprzemocowa, ustawa Grodzkiej. Reszta agendy w zakresie swobód konstytucyjnych czeka na lepsze czasy. A te nadejdą (albo i nie) dopiero za kilka lat.
Tymczasem prawą nogę już Platforma wzmocniła, że hej! Wciąż jednak mam nadzieję, że zajmie się teraz trochę ćwiczeniem lewej. Tak po prostu, z powodów taktycznych. Poparcie dla Marka Borowskiego, wystawienie Grzegorza Napieralskiego to już coś, ale za mało, żeby wyborca lewicy uwierzył. Chciałbym usłyszeć konkretne deklaracje programowe premier Kopacz.
Jeśli PO myśli poważnie o tym, by wyciągnąć z domów elektorat lewicowy, oniemiały widokiem Leszka „krew na rękach” Millera obściskującego się z Januszem „mezalians dla psa” Palikotem, to musi złożyć jasne deklaracje. Mam nadzieję, że takowe padną.