Al Kaida lewicy
Lewica zawsze wie lepiej, a jej liderzy zawsze mają rację. Barbara Nowacka pewnie nadal uważa, że miała rację, nie zgadzając się na start w wyborach prezydenckich, a jej teoria mówiąca, że na lewicy nic się nie zmieni do czasu zejścia ze sceny SLD, wciąż zachowuje słuszność.
Gawkowski z Jońskim nadal sądzą, że „jednoczenie lewicy” to tyle, co „oddawanie jedynek przez SLD”, a strategia „wchodzimy do Sejmu schowani za tarczą Barbary Nowackiej” była najlepsza z możliwych. Zandberg zapewne nie zmienił zdania, że lepiej „zabić Millera” niż mieć dwóch posłów w ramach koalicji z Millerem. Bo w polityce jak w życiu – nikt nie chce przyznać się do błędu i wziąć odpowiedzialności. Każdy ma swoje małe racje, każdy uważa, że „nie mógł inaczej” i że „to nie jego wina”.
Ale w polityce jest również tak, że liczy się skuteczność. A jak skutku nie ma, to znaczy, że jest odpowiedzialność, od której po prostu nie da się uciec. Rozkłada się ona na wiele osób, lecz w największym stopniu spada na liderów. Trzeba więc sobie powiedzieć jasno, że jakkolwiek winni klęski jesteśmy wszyscy, to najbardziej winni są ci, którzy podjęli kluczowe decyzje. I ja bym chciał, żeby powiedzieli to otwarcie: tak, źle to pomyśleliśmy, popełniliśmy błędy takie to a takie. Na swoją małą miarę i ja sam gotów jestem to przyznać: w tym trudnym roku nieudanego jednoczenia lewicy i ja popełniałem błędy. Ale moje ekspiacje nikogo nie interesują. Ważne jest stanowisko liderów i starych wyjadaczy. A oni zamiast dokonać samokrytyki wolą opowiadać, że przecież byli już krok od sukcesu, po którym nikt by już o błędach nie pamiętał. No ale sukcesu nie ma i błędy trzeba sobie we łbach zakarbować, żeby ich nie powtórzyć.
Jeśli nie powiemy sobie prawdy o lewicy, nic się nie zmieni. Każdy zabierze swoje zabawki, czyli dotację, i pójdzie się bawić na swoje podwórko. Czyli do następnych wyborów. A wtedy znowu będzie pseudojednoczenie, wymuszone marnymi sondażami, następnie szukanie „młodego przywódcy” i kolejna klęska. Przetrwanie lewicy zależy najpierw od tego, czy uda się uniknąć tego scenariusza i czy piekielne toksyny sporów o pieniądze i kontrolę nad nimi nie rozsadzą partii politycznych od środka.
Gdyby nie te cholerne dotacje, można by połączyć wątłe siły. Ale kto się zgodzi na wysypanie swego mieszka do wspólnego garnca, który nie wiadomo kto będzie przytulał? Nie ma co liczyć na jedną organizację. I nie ma żadnego znaczenia, czy ktoś poleci do sądu rejestrować „Zjednoczoną Lewicę”. Partii i partyjek pozostałych po rozmaitych rozłamach i rozmaitych jednoczeniach jest na lewicy kilkanaście. Mnożenie tego nie ma żadnego sensu. Są te, co są, a ich łączna baza, czyli sumaryczna liczba chodzących na zebrania partyjne, to ok. dwa tysiące głów. Trzeba tych ludzi utrzymać, zagospodarować i podwoić ich szeregi.
Wszystkie partyjki (zdrobnienie jest uzasadnione, bo SLD też jest już tylko partyjką) muszą sobie powoli „budować struktury”, wymyślając fajne akcje, przyciągające sympatyków i działając w internecie. To jest dziś praca partyjna – okazji do działania pod rządami PiS nie zabraknie. Połączenia jednak nie będzie, ale na szczęście wcale być nie musi. Pozostaje wszak jeszcze całkiem niezła formuła „sieciowa” i ewentualnie komitet koordynacyjny, montujący wspólne akcje polityczne wszystkich podmiotów. Tylko żeby starczyło dobrej woli i wyobraźni działaczy. A liderów zwłaszcza.
Nowacka, Zandberg czy Gawkowski są klasycznymi działaczami, ludźmi partii, którzy od kilkunastu lat uparcie pracują w ramach swych organizacji i dla nich. To nie jest żaden zarzut, lecz gdy przez całe życie pracuje się w aparacie i strukturach, bardzo trudno jest przejść do luźniejszej, sieciowej formuły działania. Poza tym po kilkunastu latach w polityce ma się tylu wrogów i tyle „zaszłości” do załatwienia, że pole działania i obiektywność sądu ulegają znacznemu zawężeniu. Jest doświadczenie, ale brakuje mocy i dobrej aury. Okrutna prawda jest taka, że kto robi karierę typu „od młodzieżówki do lidera”, ten koło czterdziestki wpada na mieliznę – dla młodych jest się starym, a dla starych młodym. A tymczasem lewica, cóż, to akurat w połowie dwudziestolatki, a w połowie sześćdziesięciolatki. Naprawdę dziwne towarzystwo.
Warunki są nieciekawe. Kwestie socjalne przejęła na swój toporny i zacofany sposób prawica. Wolność i równość mają w Polsce niskie notowania jako wartości polityczne. Półtora miliona wyborców lewicy w większości ma mentalność konserwatywną, a myślący liberalnie i nowocześnie słabo komunikują się z postpeerelowską starą wiarą.
A więc lekko nie jest. Żeby rozruszać trochę lewicę i doprowadzić do aktywizacji środowisk i koordynacji działań, niezbędny jest porządny okrągły stół lewicy. Gdyby odbył się wiosną, dziś w Sejmie lewica miałaby klub. Mądry Polak po szkodzie. Ale jeśli zmądrzał, to niechaj to pokaże. Okrągły stół nadal jest potrzebny, a komitety koordynacyjne powinny powstać w każdym mieście. Sam próbowałem je wiosną zakładać, ale wyszło mi to żałośnie. Miała ze mną jeździć i Nowacka, i Kalisz, i inni jeszcze, ale jakoś nie pojechali ani razu… Za cienki jestem. Tymczasem współpraca na lewicy to klops z kaszą i jeśli tak będzie dalej, to można zapomnieć o wyborczej walce. Jak to wygląda, że jak Zieloni robią pikietę w sprawie wycinki drzew, to przychodzi zero SLD, a jak SLD idzie na 1 maja, to dla odmiany jest tam samo jak palec?
Wspólne chodzenie na eventy i przychodzenie na akcje to elementarz współpracy i absolutne jej minimum. Przed nami 11 listopada. Ciekaw jestem, czy chociaż w ten dzień partie lewicowe urządzą coś wspólnie. Coś mi mówi, że znowu im się nie zachce.