Czy Kaczyński rozwali Unię Europejską?
Gdy szef Parlamentu Europejskiego ostrzega przed rozpadem Unii, to jest już naprawdę źle. Epoka urzędowego optymizmu już za nami.
„Niemożliwe” zadomowiło się na dobre w naszej wyobraźni, a po części już także w naszej rzeczywistości. Dlatego pytanie zawarte w tytule nie jest żartem. Unia trzeszczy w szwach, a Jarosław Kaczyński jest jedną z kluczowych postaci, które zadecydują o jej przyszłości. Takiego wpływu na bieg zdarzeń w Europie nie miał po 1989 r. żaden Polak. A że wykorzysta ten wpływ dla własnych celów, zdecydowanie kolizyjnych z demokratyczną wspólnotą wolnych i solidarnych ze sobą narodów, jaką stara się być Unia Europejska, to więcej niż pewne.
Unia potrzebna jest takim jak Kaczyński wyłącznie do dawania pieniędzy. Do zaakceptowania jest może jeszcze strefa wolnego handlu. Ale już nawet wspólny rynek pracy budzi wątpliwości, bo wysysa z Polski młodzież. Cała reszta – szkoda gadać.
UE wyrosła z traumy II wojny światowej oraz dawniejszych wojen religijnych. Historiozoficzny pomysł na zjednoczenie Europy opierał się na parytecie korzyści: świat protestancki dostanie swoją wspólną przestrzeń gospodarczą i pakiet demokratyczny, a świat katolicki gwarancje finansowe dla ludu (po wojnie istniała wciąż jeszcze warstwa chłopska, na której opierała się potęga Kościoła katolickiego) oraz symbolikę. Pamiątką po tym kontrakcie jest religijny, katolicki charakter europejskiej flagi oraz gigantyczny dział pomocy dla rolników w budżecie UE.
Jednakże dziś to wszystko już jest bez znaczenia. Nie ma już ludu, a wojna protestantów z katolikami utknęła ostatecznie w zamkniętych rozdziałach księgi dziejów. Głębszy sens integracji europejskiej, czytelny dla mas, wyparował, a zostały wyłącznie pragmatyzm gospodarczy i fanaberia warstw wykształconych, które pragną żyć w ustroju demokracji konstytucyjnej i cieszyć się gwarantowanymi przez niego swobodami.
W latach 90. było jednak inaczej. Integracja europejska miała wówczas znaczenie idei moralnej o historycznej wadze. Dlatego narody Zachodu podjęły bezprecedensową i zadziwiającą decyzję o masywnym wsparciu krajów postkomunistycznych i zaproszeniu ich do wspólnoty demokratycznej. Płaciły miliardy i cierpliwie eksportowały standardy demokratyczne, nie mając żadnych gwarancji, że cokolwiek na tym zyskają – poza wyrwaniem wschodniej Europy z objęć Rosji, która zresztą wydawała się wówczas słaba i mało groźna. I chociaż przez dwie dekady zachodnia wspaniałomyślność przynosiła słodkie owoce, od kilku lat wiadomo już, że owoce są przejrzałe i niejadalne.
Pierwszym rozczarowaniem była Słowacja Fico, potem Zeman w Czechach, aż wreszcie nadeszły wielkie katastrofy: Orbán przed dekadą i Kaczyński dzisiaj. Projekt „przyłączyć Wschód do Zachodu” poniósł klęskę i przyniósł dramatyczne rozczarowanie. Wystarczył kryzys imigracyjny i wzrost sił antydemokratycznych oraz izolacjonistycznych na samym Zachodzie, by stała się rzecz przełomowa i nieodwracalna: Polska zdradziła Europę i obrała kurs antyunijny.
Trudno wyobrazić sobie bardziej hucpiarski i bezczelny styl, w jakim to się dokonało. Pierwszy raz Zachód, znany nam głównie z deszczu gotówki, który sypie od wielu lat na nasze głowy, o coś Polskę poprosił. Bynajmniej nie o to, abyśmy realnie ulżyli mu w problemach z uchodźcami. Aż tacy głupi to oni nie są. Prosili jedynie o wsparcie moralne i symboliczne. O zademonstrowanie przywiązania do idei solidarności europejskiej poprzez symboliczny gest przyjęcia do Polski liczby uchodźców odpowiadającej ich napływowi w ciągu jednego dnia roku 2015. Chodziło więc o jakieś siedem tysięcy osób – ułamek procenta, nijak się mający do ludnościowego, terytorialnego i ekonomicznego udziału Polski w całości wspólnoty.
Na tę prośbę, pierwszą w historii, Polska odpowiedziała w sposób, który w przekładzie z języka dyplomacji na polski potoczny można ująć jako „walcie się palanty – to wasz problem”. Skutki tej postawy, najpierw ekonomiczne, a potem polityczne, będą katastrofalne – znaczenie większe niż, powiedzmy, nagłe przybycie do Polski pół miliona Syryjczyków. Rozczarowanie i gniew zdradzonego dobroczyńcy jest nieubłagany. W pewnym sensie my już teraz nie należymy do Unii Europejskiej. Rachunek za zdradę solidarności europejskiej oraz za powrót PiS do władzy będzie słony i nie do spłacenia ani przez dekadę, ani dwie. A mleko już się rozlało…
Czas więc przebudzić się z politycznego snu. Mała żelazna kurtyna właśnie zapada. Granica polsko-niemiecka znów oddzieli Zachód od nie-Zachodu. Na tej granicy znów pojawią się pogranicznicy i ustawią kolejki samochodów. Znów będziemy „jeździć na Zachód”. Czy Unia się utrzyma, czy nie, będziemy wyraźnie i stanowczo odseparowani od jej twardego jądra: ekonomicznie, prawnie, kulturowo i politycznie.
A jednak wciąż możliwe są różne scenariusze – bardziej lub mniej niekorzystne dla Polski. Nasza przyszłość zależy dziś najbardziej od kilku osób, wśród których jest Jarosław Kaczyński. Czy Marine Le Pen uda się zostać prezydentem Francji? Czy Davidowi Cameronowi uda się przekonać Brytyjczyków, żeby zostali w Unii? Czy Kaczyński zdecyduje się w zamian za obietnice kontynuacji finansowania rozwoju Polski (i swojego reżimu) po 2020 r. zachować elementy ładu liberalno-demokratycznego oraz prawa europejskiego w Polsce?
Na szczęście wciąż najbardziej prawdopodobne jest to, że Francuzi nie obiorą drogi faszyzmu, Brytyjczycy zagłosują za pozostaniem w Unii, a Kaczyński weźmie kasę w zamian za nieprzykręcanie śruby w stylu putinowskim. Każda z trzech katastrof: faszyzm we Francji, brexit i dyktatura narodowo-katolicka w Polsce jest z osobna znacznie mniej prawdopodobna niż jej przeciwieństwo.
Niemniej jednak wydarzenie się jednej z nich (bez dwóch pozostałych) jest bardziej prawdopodobne niż niewydarzenie się żadnej z nich. Katastrofa Zachodu oznaczałaby koniec Unii – nie ma nawet o czym gadać. Katastrofa z Polską oznaczałaby odtrącenie jej przez Zachód i kulturową, polityczną oraz gospodarczą stagnację na wiele dekad, jeśli nie wręcz popadnięcie na powrót w orbitę rosyjską. To gra o najwyższą stawkę. W tej grze Kaczyński jest zimnym pokerzystą, który musi wygrać, aby Polska utrzymała status marginesu Zachodu, ratując co się da z dorobku minionego romantycznego ćwierćwiecza.
Jeśli poczuje, że przegrywa, z radością wbije ostatni gwóźdź do trumny Unii Europejskiej. Pytanie więc brzmi: czy Zachód zdecyduje się – z zimnego wyrachowania – kupić odrobinę demokracji w Polsce? Odpowiedź jest wysoce niepewna.