Klata jest naga
Po okropnym „Ubu Królu” w reżyserii Jana Klaty z dużymi obawami szedłem na jegoż „Króla Leara” w Starym Teatrze w Krakowie.
Spektakl ma już kilkanaście miesięcy, ale wciąż jeszcze straszy smoka. Oczekiwałem miernoty, zastałem horror. Przy żałosnym Ubu Lear był wprost Nicością samą. Tym bardziej, że główny protagonista (Leara grał Jerzy Grałek) obecny był jedynie na zdjęciu, a rolę odczytywał niemrawo, zgaszonym głosem z magnetofonu.
Nie wiem, czy miała to być „zagadkowa nieobecność”, czy brak zastępcy chorego aktora, lecz nie dbam o to. I tak by nie pomogło. Przedstawienie było tak absurdalne, że nawet aktorzy zdawali się je bojkotować. Młodsi coś tam nawet grali, na swoje konto, ale starsi seplenili albo trajkotali swoje role, myląc się z rozkojarzenia i czekając na fajrant.
Przebrano ich wszystkich, łącznie z córkami Leara, Goneril i Raganą, w księże i biskupie sutanny. Tylko Kordelia była kobietą, nie wiedzieć czemu, również zresztą przebraną za księdza. A cóż to niby miało znaczyć? Felietonowe spostrzeżenie, że Kuria Rzymska to gniazdo węży? Toż wiemy, wiemy. Jakieś memento mori, z tych tańszych? Aluzja do abdykacji BXVI?
Tylko co to wszystko ma wspólnego z Szekspirem do jasnej cholery! A może pan Klata chciał nam powiedzieć noli me tangre! Jestem wielki Antyklerykał Nietykalski! Wara ode mnie, komu reputacja postępowca miła! Mnie tam nie zależy, więc powiem otwarcie: prowokacja to dla samej prowokacji i hucpiarstwo czyste. Żadnego związku ze sztuką, żadnego przesłania. Zwykłe drażnienie się z katolikami.
Szkoda miejsca na opisywanie wszystkich tych błazeństw na scenie. Tańce-wygibasy, popowa muzyka w jakimś azjatyckim języku, palenie papierosów i wrzaski bez ładu i składu, stare chłopiska grające kobiety. Dzisiaj to norma, dopust boży w teatrze. Wygłupy Klaty są bodajże bardzo na czasie. Ale gdyby jeszcze ten biedny licealista z piętnastego rzędu mógł się dowiedzieć, o czym jest ta sztuka i jaka jest jej akacja! Miałby w końcu jakąś korzyść. Ale nici z tego. Jeśli nie przeczyta bryku, nic nie zrozumie. Oszczędzono nam nawet tragicznej sceny śmierci Kordelii. Special thanks za niepokazywanie gołych chłopów, co jest dziś rzadkością na polskich scenach!
„Król Lear” to jeden z najsmutniejszych dramatów Szekspira. Opowiada o starości i umieraniu, o bezsilności, depresji i demencji, o krzywdach, które robią sobie nawzajem rodzice i dzieci, o głębokich konfliktach rodzinnych, winie, wybaczeniu i jego braku. O nienagrodzonej cnocie. Oraz, rzecz jasna, o zbrodni.
Jest też polityka – boć pełno królów i książąt, jak to w starych sagach być musi – ale tylko w tle. Wielka szkoda, że nie mogliśmy raz jeszcze przemyśleć razem z wielkim pisarzem tych trudnych spraw ani poddać się czarowi dzikości pradziejów, wyostrzającej każde uczucie. Tę szkodę uczynił nam Jan Klata – nam widzom, ale też Szekspirowi, którego po prostu obraża swoimi ekstrawagancjami. Tego się nie robi Szekspirom!
Jak się ogląda spektakl tak pretensjonalny i arogancki wobec dramatu klasyka, człowiek myśli sobie, że albo zwariował reżyser, albo on, czyli widz. Zwykle na wszelki wypadek, dla asekuracji, wybiera to drugie, a w konsekwencji grzecznie klaszcze i chwali. Ja jednak nie potrafię robić dobrej miny do tak złej gry. Wolę zaryzykować, że uznają mnie za durnia, który niczego nie zrozumiał. Rzeknę więc na głos: ten król jest nagi!
Najsławniejszy cytat z „Króla Leara” brzmi tak: „Rodząc się, płaczemy, żeśmy na wielką błaznów przyszli scenę”. Sceną błaznów był dzisiaj nobliwy Stary Teatr w Krakowie. Najgorszy spektakl, jaki widziałem w jego murach i najgorszy Szekspir.
A tu, na osłodę, kawałeczek prawdziwego „Króla Leara”: