Jak Gowin Rydzyka wyhabilituje
Minister nauki Jarosław Gowin wymyślił genialny sposób na wyhabilitowanie naszego wielkiego krzewiciela wyższej kultury medialnej, doktora teologii apostolatu własnego, Kręgosłupa Biało-Czerwonej Drużyny, Tadeusza Rydzyka.
Otóż zostanie habilitowanym „Charyzmatycznym Mistrzem Dydaktyki”! Wystarczy, jak przypuszczamy, zaświadczenie z jakiejś wyznaniowej uczelni mającej prawa nadawania stopnia doktora habilitowanego, że Tadeusz Rydzyk tak pięknie uczy o wrogach Ojczyzny i Pana Boga, że zaraz Warszawa pośle stosowną inspekcję ku potwierdzeniu – i habilitacja gotowa! Dzień później otrzyma stanowisko profesora swojej sławetnej uczelni, krzewiącą taką kulturę medialną, że ja nie mogę, no i będziemy mieli po wsze czasy Ojca Profesora! Jaka ta Polska szczęśliwa! Same profesory nad nią czuwają! Jeszcze tylko dla Kaczyńskiego trzeba będzie coś znaleźć. Może „Mistrz Politologii Praktycznej”?
Nowy kult mistrzostwa dydaktycznego ogłosił Pan Minister w wywiadzie dla Onetu. Skądinąd padają tam bardzo dobre propozycje, którym mogę tylko przyklasnąć: poluzowanie gorsetu tzw. KRK, czyli Krajowych Ram Kwalifikacji (pisanie bardzo szczegółowych programów studiów), i rozrzedzenie procedur kontrolnych (komisje akredytacyjne, ocena okresowa pracowników) to są zmiany, na które czekamy i których domagamy się od dawna. Jednakże do tej beczki miodu dodał min. Gowin wielką łychę dziegciu właśnie w postaci owych habilitacji dla „Mistrzów Dydaktyki”.
Pomysł rodem z marca ’68, kiedy to stworzono możliwość zatrudniania na stanowiskach docentów osób bez habilitacji, lecz za to wykazujących się odpowiednią patriotyczną i propaństwową postawą. Tyle że „docent marcowy” przynajmniej nie udawał, że ma habilitację. Nikt nie śmiał wtedy tego ruszyć – habilitacja jest stopniem naukowym i za prawomyślność jej nie dawali (no, chyba że w naukach politycznych); partyjnym bonzom musiał wystarczyć lipny doktorat.
To się być może zmieni. Jeśli w „ustawie Gowina” przejdzie „Mistrz Dydaktyki”, to zaraz posypią się wnioski o habilitację dla bardzo patriotycznych doktorów, co to zawsze niezłomni, z Bogiem, przeciwko zaprzańcom i lewakom. Gdyby zaś były jakieś opory i wątpliwości, to młodzież patriotycznie wygolona będzie wiedziała, co ma robić. Nie pozwoli na to, by prześladowano Wielkich Wychowawców Prawdziwych Polaków. A jest ich (o, szczęsny Narodzie!) setki.
W tym kontekście nie powinno umknąć nam małe półsłówko ministra zapowiadające tworzenie etatów czysto badawczych, czyli niepowiązanych z uczeniem studentów. W sam raz dla lewaka, demoralizującego kwiat narodu jakimiś „niezawisłościami sądów”, „trójpodziałami władzy”, „niezależnością mediów publicznych od rządu” i innymi antychrześcijańskimi, komunistycznymi wymysłami, rodem ze stalinizmu i Unii. „Czy w świetle tych opinii studenckich pan profesor nie rozważyłby przejścia na etat naukowy…?”. Ach, znamy te sposoby. Prof. Jan Woleński też tak miał w latach 80. na Politechnice Wrocławskiej. I nie on jeden. A konserwatyści lubią wszak dobre, sprawdzone instytucje.
Ale rozważmy sobie, co by to było, gdyby „Mistrzowie” przeszli i jak to by miało w praktyce wyglądać. Jak dotąd poświadczenie mistrzostwa, wraz ze stosownym dyplomem, można sobie kupić w internecie za parę dolarów. Nazywa się to „doktoratem prestiżowego nieakredytowanego uniwersytetu nadanym w oparciu do doświadczenie zawodowe”. Ktoś to kupuje, więc chyba coś jest warte. Habilitacji jak na razie nie sprzedają. Za to rozdają je hurtowo w humanistyce, bo od kiedy nie trzeba już pisać książki, starzy doktorzy zbierają, co tam tylko napisali przez dwadzieścia pięć lat po doktoracie, w ciągu których nie byli w stanie wysmażyć żadnej książczyny, i przedstawiają to jako „cykl artykułów”. Jeśli czegoś z tym nie zrobimy, to za chwilę lepiej będzie się nie przyznawać, że się ma coś takiego jak habilitacja. Do tego jeszcze te „charytatywne profesury”, nadawane na chybcika, żeby habilitowane biedaki nie powpadały w tryby nowej ustawy, zaostrzającej wymagania przy tytule profesorskim… Oj, porobiło się…
No ale dobra – przyjmujmy na próbę, że mamy Wspaniałego Dydaktyka, który jakoś nic naukowo nie robi (rzadki to ptak, ale się jednak zdarza). Zgodnie z dzisiejszymi standardami taką osobę przenosi się na etat starszego wykładowcy, o co najczęściej sama wnioskuje. W Dobrozmianie trzeba będzie ją wyhabilitować. Tylko jak? Czy warunkiem będą najwyższe oceny w anonimowych ankietach studenckich i brak uwag negatywnych? A może hospitacje zajęć? Wolne żarty. Dobry i wymagający wykładowca nigdy nie ma najwyższych ocen, bo zawsze ma z jakimiś studentami na pieńku, a wizytacje to czysta celebra.
A! Są jeszcze przecież wyniki osiągane przez studentów. Czyli stopnie dawane przez kandydata… Oj, sorry, znowu bez sensu… Skąd więc Czcigodne Przywództwo Biało-Czerwonej Drużyny dowie się, że Kowalski jest Mistrzem Dydaktyki, by uwieńczyć go za to laurem habilitacji? Bo tak mówią na mieście? Bo tak przegłosowała rada wydziału?
Otóż, Panie Ministrze, zapewniam Pana, że nie istnieje żadna procedura pozwalająca obiektywnie potwierdzić jakość prowadzonych przez daną osobę wykładów i ćwiczeń. Jest tylko fama, zwana dziś fejmem, i tak musi zostać. Chyba że poprosi Pan swego kolegę i następcę, Mistrza Inwigilacji, Zbigniewa Ziobrę, żeby założył kamerki-niewidki w salach wykładowych. Wtedy, owszem, będzie można dokładnie dowiedzieć się, co delikwent robił na zajęciach, a materiał (pod stosowną „następczą kontrolą sądową”) przesłać do recenzentów. Tylko że wcześniej wszyscy prawdziwi mistrzowie prysną za granicę, przeczekać Dobrozmian gdzieś w krainie upadku wszelkich wartości.
No dobra, dość tego „darcia łacha”. Jest przecież coś takiego jak miłosierdzie i jego słynna zasłona. Mam nadzieję, że Jarosław Gowin, który zadał sobie niewątpliwy trud, a nawet znój, przeczytania większości napisanych przeze mnie książek (tylko nie wiem, po co, skoro tak bardzo mu się nie podobały?), przeczytał jeszcze i tę garść dobrotliwych przestróg. Niech Pan nie zostawia po sobie „docentów Gowinowych” i nie brnie już w to głupstwo, bo lepiej raz przełknąć kpinki tego wstrętnego Hartmana, niż potem zbierać kanonadę z całego resortu.