Macierewicz bierze w kamasze
Kiedyś, na jakimś publicznym spotkaniu, pewien „narodowiec” w słusznym wieku był łaskaw mnie zapytać, gdzie bym uciekał, gdyby Polska została zaatakowana.
Cóż, uciekałbym, gdzie pieprz rośnie, zapewne tą drogą, którą wskazałoby ludności dowództwo obrony. Jestem bowiem tylko nędznym cywilem, do celów wojskowych niezdatnym. Zupełnie jak mój ociec, wówczas 25-letni, który zgłosił się latem 1939 r. do poboru i został odprawiony z kwitkiem. Gdy poleciały bomby na Warszawę, udał się więc, wraz z tysiącami mieszkańców miasta pieszo na wschód. Dotarł do Lwowa i zapisał się na studia, prochu przez całą wojnę nie powąchawszy. Gdyby oficer od uzupełnień miał więcej sympatii dla inteligencików o niepewnym pochodzeniu, pewnie nie byłoby mnie na świecie. Dobrze, że nie wszystkich chcą w wojsku! Zresztą to logiczne – żołnierze są od tego, żeby bronić cywilów; gdyby wszyscy byli żołnierzami, nie byłoby kogo bronić i wojna straciłaby sens.
Ofensywa Wojsk Obrony Terytorialnej w głowie Antoniego Macierewicza trwa. Wczoraj ogłosił, że Bogu ducha winne aerokluby będą miały „obowiązek codziennego wsparcia powstających Wojsk Obrony Terytorialnej”. Jak rozumiem, będą z szybowców wypatrywać zielonych ludzików i meldować. A gdy wróg nadejdzie ławą, to będą się wychylać z kokpitów swoich latających motorynek i krzyczeć na nich „poszli won w imię Boże!”.
Nie dla pacyfistów, mięczaków i maruderów w zbrojnej Polszcze! Kto nieuzbrojony, ten nasz wróg! Prawdziwy Polak broni ojczyzny własną piersią, pomny ofiary krwi prof. Kaczyńskiego! Zwolnione będą tylko kobiety w ciąży i starcy. Obrona terytorialna to tylko 35 tys. wzorowych patriotów, lecz w sercu obrońcą będzie każdy, kto ma prawo mienić się Polakiem. Taka to filozofia wyłania się z ostatnich przemówień naszego generalissimusa Macierewicza.
Filozofia taka ma swoją nazwę, a brzmi ona militaryzm. Opiera się ona na prymacie bezpieczeństwa i gloryfikacji wojskowości. Skoro bezpieczeństwo ojczyzny ponad wszystko, to wojsko staje się istotą państwa i wszystko musi mu zostać podporządkowane. Kto by miał coś przeciwko, ten nastaje na obronność kraju i świadomie go osłabia. Jest dywersantem i agentem wroga. Militaryzm polega więc na szantażu moralnym, którego efektem ma być usprawiedliwianie autorytaryzmu w imię najwyższych wartości. To, co staje się koniecznością w czas wojny, militaryzm czyni codzienną praktyką w czasie pokoju. Egipt czy Turcja to przykłady państw zbudowanych na armii. Nie ma tam junty, ale jak przychodzi co do czego, to właśnie armia ma głos decydujący.
Za militaryzmem kroczy agresywny nacjonalizm, sprzedawany pod niewinnym mianem patriotyzmu. Kto by miał coś przeciwko, ten będzie już nie tylko ciurą, lecz, jak to mówi nasz Pan Naczelnik Kaczyński, „postawi się poza wspólnotą”. Inaczej mówiąc, nie będzie już Polakiem, lecz nie-Polakiem, czyli – z mocy definicji – wrogiem. Niepolskość oznacza wszak przynależność do wrogiego obozu „Nie-Polski”, no chyba, że jest się Węgrem.
Nie wiem, czy aerokluby zdołają się obronić przez PiS. Pewnie nie. Wkrótce element niepatriotyczny pewnie już sobie nie polata. Biedni miłośnicy wolności w przestworzach wezmą więc pokornie udział w stosownych szkoleniach i złożą stosowne niewerbalne, a może i werbalne hołdy naszym patriotycznym przywódcom. A może się mylę? Może starczy im odwagi, żeby powiedzieć „odwalcie się”?
Militaryzm piętnuje i ruguje wszelką cywilność jako zarzewie oporu przeciwko władzy. Gnuśny, niepodkuty naród nie wykonuje poleceń, nie angażuje się z wystarczającą dziarskością w dobre zmiany, które niesie ludowi władza, nie oddaje stosownych hołdów i w ogóle jest mało subordynowany. Dlatego trzeba go wziąć w ryzy i otoczyć ze wszystkich stron wojskiem. W marzeniu Macierewicza Polska ma stać się przestrzenią wewnętrznej okupacji. Gdzie nie spojrzeć, wspaniała, patriotyczna młodzież w mundurach; na ulicach, w szkołach, w urzędach – ceremonie mają gonić ceremonie, a każdy odruch niezadowolenia spotka się z surową reakcją.
Władza PiS ulegnie militaryzacji, a jej ideologia stanie się doktryną państwa i jego racji stanu. Sama zaś partia, jako strażniczka owej racji stanu, świadomości narodowej i historycznej, stanie się niezastępowalna, a jej władza – niepodważalna. Taki jest patent na autorytaryzm, sprawdzony w wielu krajach. Czy zadziała w Polsce, kraju rządzonym przez nieuleczalnego cywila? Sądzę, że jednak nie. Polacy mają bowiem w zanadrzu ciężką broń na Macierewicza. Nazywa się ona „zdrowy rozsądek”. Polak mówi do Macierewicza: „chłopie, puknij ty się w głowę!”. Macierewiczową retorykę znamy i pamiętamy doskonale z czasów PRL (tyle że wtedy wrogami byli Niemcy). Nie chwytała wtedy, nie chwyci zapewne i dziś. PZPR miała okresy nacjonalistycznych wzmożeń, ojczyźnianego patosu i potrząsania szabelkami – odziedziczyła to w spadku po sanacji, a ta znowu po epoce powstania styczniowego. Sięgają jeszcze głębiej – to kultura sarmacka rodem z „Pana Tadeusza”.
Co do zaś obrony terytorialnej, to nie wiem, czy ma ona duże znaczenie we współczesnej „wojnie hybrydowej”. Pewnie jakieś ma. Nie znam się na tym. Jeśli jednak ma, to warto byłoby, żeby jej budowaniem zajmował się jakoś człowiek poważny, kompetentny i stabilny. Tym bardziej zaś ktoś taki przydałby się w roli cywilnego nadzorcy armii. Nie czuję się bezpiecznie, gdy bezpieczeństwo kraju zależy od awanturników, oportunistów i mitomanów. Putin zapewne nie przestraszy się 35 tys. narodowców, kibiców i innych patriotów zrzeszonych w obronie terytorialnej. Nawet ze wsparciem aeroklubów.
Z pewnością jednak przestraszyłby się zmiany władzy w Polsce i powrotu Polski do rodziny zachodnich demokracji. Zabawny, zaściankowy triumwirat Kaczyński-Macierewicz-Duda daje mu gwarancję, że może sobie robić z Polską, co chce. I nie zmieni tego żadne obrona terytorialna, z myśliwcami F16 na dobitkę. Bezpieczeństwo Polski przy innych waży się stołach. Z pewnością nie zaproszą do nich żadnego z wymienionych panów.