Gowin, Ziobro, Duda, Szydło, Terlecki… Krakówek znów stolicą!
W tym oto wywiadzie dla TOK FM z 14 września wicepremier polskiego rządu i minister nauki Jarosław Gowin miał przyjemność aprobatywnie przytoczyć opinię swojego kolegi, znawcy islamu.
Opinia była taka, żeby tu, do Polski, nie sprowadzać żadnych wyznawców tej religii, gdyż nie respektuje ona zasady równości kobiet i mężczyzn. Bo wyobraźmy sobie, że idzie przez park rodzina islamska i nagle mężczyzna odwraca się i uderza kobietę, ciężarną w dodatku… Prowadzący, Piotr Kraśko, mało nie spadł z krzesła. A zaraz potem było o tym, że w związku z incydentem napaści na prof. Kochanowskiego za mówienie po niemiecku w prasie pojawiły się krzywdzące uogólnienia, jakoby Polacy to ksenofobi. Uprzedzenia, jak wiadomo, wolno mieć tylko Gowinowi. Bo w jego złotych ustach nabierają szlachectwa i zamieniają się w prawdę.
Czy ten mentalny prowincjusz był kiedykolwiek w Paryżu albo Londynie? Był nieraz! Widział te wspaniałe kosmopolityczne miasta, pełne ludzi wszelkich kultur i obyczaju. Zachwycał się nimi jak każdy. Zna to uczucie przepaści kulturowej między substancjalnym i poważnym Zachodem a naszym grajdołkiem. Tam co chwila jakiś Arab jebut w pysk swoją babę na ulicy, a u nas to po kątach się musi kryć, jak złodziej jaki… Ech.
Każdy myślący człowiek, który był w paru miejscach, zna jakieś języki, obejrzał parę muzeów etc., nabiera trochę wstydu i pokory. Ugryzłby się w język, zanim pochwaliłby się swoją prostacką homofobią, islamofobią czy w ogóle jakimiś uprzedzeniami i kompleksami „wschodniaka”. Co więcej, Gowin wie doskonale, jakim skandalem byłaby jego wypowiedź, gdyby był wicepremierem Francji albo Wielkiej Brytanii. Ale jemu nic to. Bo on, katolik, nie podda się magii tego całego zgniłego zachodu i u siebie nie będzie się ograniczał żadną tam poprawnością. Było się, widziało, ale to dawno było. Teraz znów na własnym gumnie, w kaloszach i o „wielkich światach” trza zapomnieć. Żeby się we łbie nie poprzewracało. Niech sobie te jakieś tam parle franse cudują u siebie, ale u nas będzie, jak Pan Bóg przykazał i jak ksiądz powiedział. Chłop potęgą jest i basta!
Nie wiem, czy więcej jest arabskich czy polskich damskich bokserów. W każdym razie w te klocki jesteśmy nieźli. Może to i „sprzeczne z wartościami naszej kultury”, ale sprzeczność to raczej teoretyczna. Praktyka jest, jaka jest, i wytykanie Arabom zakrawa na śmieszność. Ale żeby hipokryzji szczyty nie pozostały dziewicze, minister Gowin powołuje się na liberalne wartości i zależność między religią a biciem kobiet. A gdy trzeba było ratyfikować Europejską Konwencję o Zapobieganiu i Zwalczaniu Przemocy Wobec Kobiet, to co mieli do powiedzenia Gowin i jego ukochany kościół „od wartości”? Ano żeby nie ratyfikować, bo tam jest napisane, że względy kulturowo-religijne nie mogą służyć usprawiedliwianiu przemocy wobec kobiet. No, ja rozumiem, że w takim razie owe względy jednak mogą służyć za takowe usprawiedliwienie… Pięknie. Ale czemu w takim razie pan Gowin protestuje przeciwko biciu kobiet przez wyznawców islamu, chociaż sam wiąże ten fakt z „systemem wartości” islamu? Ubrał się diabeł w ornat…
Powiecie, że szkoda czasu na krytykę jednej z niezliczonych wypowiedzi Gowina, Ziobry, Dudy, Terleckiego czy Szydło. Przecież te ich mądrości słyszymy na co dzień. Kto by miał jeszcze siłę śledzić ten cały codzienny obciach. No, ja siły może i nie mam, ale przywołałem ów przykład sprzed paru dni, żeby zilustrować ważne zjawisko w państwie PiS, jakim jest „inwazja krakówka” na scenie politycznej.
Wszystkie wymienione osoby są albo krakowianami rodowitymi, albo przybyszami z małych miejscowości, uformowanymi przez Kraków. Ten Kraków zadufany w sobie, zapyziały, ze śmiesznymi pretensjami do nie wiadomo jakiej arystokracji ducha, klerykalny, partyjny… Kraków zbitych w kliki i koterie lizusów, bufonów i oportunistów. Zawsze lepiej wiedzący, zawsze z siebie zadowolony, kręcący swoje marne lody za trzy czterdzieści bez krzty samokrytycyzmu, moralnego zwłaszcza. Kraków od Austriaka jeszcze do ostatniej okruszyny podzielony między możne rodziny, kościół i aktualnie panującą partię. Kraków świętoj…bliwy. Kraków z fałszywym uśmiechem na gębie, uniżony, zapamiętały w tanim patosie i jeszcze tańszej ironii. Kraków starzejących się mężczyzn na stanowiskach, noszących garnitury i siedzących w głębokich fotelach w swych przestronnych mieszkaniach. Kraków pseudoburżuazji o wątpliwej zamożności i przedawnionych zasługach, chytrze a protekcjonalnie pogadującej do siebie na ulicy, z niby to ironicznymi uśmiechami, praktykującej oślizły paternalizm wobec niżej postawionych, a za to płaszczącej się przed każdą biskupią kiecką, niby podstarzały amant, co już tylko rączki całuje. Kraków „kawusi” i ploteczki, układzików i kapelusików. Kraków poetów jednego wiersza i profesorów jednej książki. Kraków starzejący się w „Zwisie” i „Europejskiej”. Kraków, jakich po świecie setki, a mający się za nie wiadomo co. Kraków kompletnie odklejony od rzeczywistości, zatrzymany gdzieś między mitem Galicji a realnym socjalizmem. Kraków gogolowski. Absurdalny. Kochany. Pikny co cud.
W takich to klimatach wyrastają „elity prawicy”. Od małego znające jeden tylko autorytet – księdza proboszcza – gdy powąchają jakiejś kariery, czepiają się tu sutanny i łypią tylko w górę i zęby szczerzą w rozanielonych gębusiach. I czekają, czekają całe lata. Na służbie, na posadce. Czekają, aż dojrzeją, aż trochę posiwieją. Aż ich w nagrodę za pokorę i posłuszeństwo zaczną dopuszczać. I jak już, tak jakoś po czterdziestce, zapachnie im salonem, jak już biskup na ulicy zacznie poznawać, a protektor nawet do domu zaprosi, to zaczyna się błogi czas odwetu. Za lata upokorzeń, za lata czekania, za lata ślinienia się, za wykorzystywanie, za nielojalność patronów, za całą tę duszną i nędzną świętoj…bliwość, od której wszystkim jest niedobrze, ale której nijak pozbyć się nie sposób. Za to nareszcie można samemu być zadufanym w sobie, pysznym i oślizłym. Samemu można uczyć młodych pokory i konformizmu. Samemu można popróbować lodów. A nawet znaleźć patrona wyżej i wyjechać do samiutkiej Warszawy!
W tym świecie frazesy, te mądre i te bałamutne, zastępują wszystko, a zwłaszcza to, o czym mówią. Prawda? Ale o co chodzi, przecież ciągle mówimy, że Prawda, że Dobro, że Piękno? Uczciwość? Ale o co chodzi? Przecież ciągle cytujemy Ojca Świętego? Fachowość? Ale o co chodzi? Przecież jesteśmy starym akademickim miastem i stolicą kultury?
W takim świecie, i to jeszcze w smętnej wersji głębokiego PRL, rośli owi włodarze Polski. W zakłamanym, zaściankowym i zadufanym w sobie Krakowie. Z jego śmiesznymi pretensjami i świętymi krowami pasącymi się na rynku. I robią nam teraz z kraju jeden wielki krakówek. Bo po prostu niczego innego nie znają. A nawet jak gdzieś czasem wyjdą i zobaczą, to i tak nie wiedzą, co z tym zrobić, więc na wszelki wypadek zaraz zapominają. Bo to małe miasteczko jest. I tego nie przeskoczysz.
To pisałem ja, Hartman Jan, profesor drugiej klasy, od 25 lat w Krakowie, jeden z tych, o których tak brzydko tu się mówi. Na szczęście nie brakuje nam samokrytycyzmu. Przynajmniej niektórym z nas. A może ten sławetny boyowski albo i stańczykowski (toutes proportions gardeés) samokrytycyzm jest tylko alibi dla tym spokojniejszego uprawiania naszej prowincjonalnej niecnoty i oportunizmu? No bo o co chodzi? Przecież mieliśmy „Zielony Balonik”, a nawet Przybyszewskiego… To pytanie kieruję, rzecz jasna, do Warszawy. A za „naszych” w Warszawie bardzo, bardzo przepraszam.