Dlaczego Trump wygra
Któż z nas nie chciałby, aby Donald Trump wygrał wybory? Nikt? Może i nikt nie chce się do tego przyznać, ale w głębi duszy wszyscy na to czekamy. Przyzwyczailiśmy się do tej myśli. Zawładnął nami duch przekory. Gdyby wygrała Clinton, bylibyśmy rozczarowani. Świat okazałby się mniej kolorowy, a mądrale z Waszyngtonu i Nowego Jorku, którzy zawsze wszystko wiedzą najlepiej, ocaliliby swoje napudrowane cztery litery. Nie po to się żyje, żeby wszystko zawsze było takie samo. Z Trumpem będzie jazda, a z Clinton nuda. Trump to długa przerwa, a Clinton to lekcja gramatyki na szóstej godzinie.
Amerykańscy wyborcy czują to samo co my, tylko bardziej. Wielu z nich pragnie sobie poświntuszyć nad wyborczą urną, gdy nikt nie widzi. Rozkosz wypływająca z robienia rzeczy tak zakazanych jak głosowanie na Trumpa, jest nieodparta. Zwłaszcza gdy jest to rozkosz bezpieczna. Amerykanie zaś wiedzą, że ich państwo jest potężne i nawet wariat Trump go nie rozwali. Ameryka nie dostanie AIDS przez to, że Johnes nie użyje prezerwatywy w lokalu wyborczym.
W świecie pachnie draką. Jest moda na drakę. Skoro możliwy był Brexit, możliwe stało się wszelkie niemożliwe. Spuszczony z uwięzi lud może wszystko. Gdy nie działa wpierany masom przez elity wstyd, to hulaj dusza – czym bezczelniej, tym lepiej! Nadszedł czas rewolty, poprzedzony kapitulacją elit, które straciły kontenans i styl, nie budząc już niczyjego szacunku. Nadszedł czas populistów i trybunów ludowych. A współczesny trybun ludowy może być kimkolwiek – byleby był dostatecznie wzgardliwy. Bo kluczową emocją tych lat jest wzgarda – różniąca się od pogardy nonszalancją i okrucieństwem. Lud pragnie zdzierać maski i spuszczać spodnie każdemu, kto do czegoś doszedł. Rechot „demaskatora” przewala się przez świat. Rechot buduje wspólnotę – łatwiej i przyjemniej niż współpraca i samorządność. Satysfakcja z przekłuwania balonów i ogłaszania na każdym rogu, że król jest nagi i w ogóle wszyscy są nadzy, to ersatz namiętności rewolucyjnej. W czasach, gdy każdy ma coś do stracenia, taki ersatz jest lepszy od rewolucji prawdziwej.
Trump proponuje równość w nierówności. Równość w pogardzaniu i gniewie, równość w nihilizmie i bezczelności, którą można zastąpić tę równość trudną, pozytywną, czyli równość wobec prawa, równość szans, równe traktowanie wszystkich w życiu społecznym. Resentyment zrównuje pogardliwych i usprawiedliwia nierówność, której wszak ten brutalny i zakłamany świat nigdy się nie wyzbędzie. A więc nie przeszkadzajcie nam być złymi! Tym bardziej że sami jesteście nie lepsi od nas.
Przesłanie populisty XXI wieku jest czysto nihilistyczne: świat jest zły i niesprawiedliwy, a godność człowieka polega na tym, żeby nie pozwolił się oszukać pięknymi słówkami. Kapłani liberalnych idei, opowiadający o rozwoju, o wolności, o wspólnej odpowiedzialności nie tylko utracili wiarygodność – utracili wiernych. Religia liberalna upada razem z wszystkimi innymi. Ludzie widzieli już to i owo. Są przeto na tyle autonomiczni, że nie życzą sobie, aby jakiś pastor wciskał im kit, że po śmierci wstaną z grobu, a jakiś polityk – że muszą wysłać dziecko na Bliski Wschód, żeby walczyło z jakimiś fanatykami.
Dziś egoizm stał się cnotą. Zawsze nią był w epoce liberalnej, o ile tylko był dostatecznie uspołeczniony i skłaniał ludzi do pracy dla wspólnego dobra. Jednak dzisiaj od „współpracy” są „metody zarządcze” wielkich korporacji. Zwykły człowiek może więc spokojnie oddać się namiętności indywidualizmu. I właśnie ten umasowiony indywidualizm stawi się przed urnami wyborczymi w USA i wyrzyga całą swoją frustrację prosto do urny. I takim to sposobem Donald Trump zostanie prezydentem USA, a później Marine le Pen prezydentem Francji i cholera wie, co jeszcze się wydarzy. Była pora na Telesfora, a teraz jest pora na Warchoła.
No i co? Czy świat się zawali? Nic z tych rzeczy. Po prostu cofniemy się o pół wieku. Świat znów będzie „zimnowojenny”, niebezpieczny, a ludzie zatęsknią za prawdziwymi mężami stanu, którzy opanują sytuację. Musi być czas psucia, żeby potem nastał czas naprawiania. Musi być karnawał, żeby była praca. Dziś narody wybierają się do burdeli – zażyć rozkoszy, odprężyć się i pokazać komuś swoją wyższość. Jak wyjdą na zimną, ciemną ulicę, dopinając rozporki, to otrzeźwieją i przypomną sobie o żonach i dzieciach. Bo niestety, jak na razie, narody to ciągle mężczyźni.