Jan Klacine „Wesele”, czyli szału nie ma
Jakiś nerwowy tumult na placu Szczepańskim w Krakowie? Jak nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o Jana Klatę. Tak to teraz działa w mojej miejscowości. Każda panna z Klatą chodzi. A jak nie chodzi, to nuże się wystroić i choć na „Wesele”!
Czyliż chcesz zobaczyć „szybki numerek” Pana Młodego z Rachelą, dwa małe cycki i dużego siurka? Idź koniecznie i Ty na krakowskie „Wesele”! A zresztą może nie warto, bo cycki i siurki masz teraz w każdej sztuce i w każdym mieście. Z czegoś wszak trzeba się wyżywić. Chociaż, chociaż… U nas dostajesz w pakiecie z Wyspiańskim koncert heavymetalowy zespołu Furia. Całkiem sympatyczny. Taki ochrypły, goły do pasa. Mmmm. Jest jakaś opłacalność jednak w tym. No to może jednak się wybierz. Sam nie wiem. Nic już nie wiem. Tak mi słabo jakoś.
Więc ma Krakówek swoje „Dziady” Dejmkowe anno 2017 – na przedstawieniu „Wesela” w reż. Jana Klaty dokonuje się wzmożenie patriotyczne, poczem wszyscy nie udają się na marsze KOD. Obywatelski obowiązek spełniony raz, a dobrze. Nader nieliczni, molestowani przez zbuntowanych przeciwko pisowskiemu zajazdowi na Teatr Stary (o, pardon, Stary Teatr) aktorów, podpisują list ogólnoprotestacyjny do premiera z tableta (też podpisałem, ale nikt nie strzelił foci – zero piaru w tym mieście). Jaki kraj, takie narodu wzbudzenie. Znakomita ilustracja do „Wesela”, które nie o czym innym traktuje, jak właśnie o miernocie, pospolitości i bierności. Jeśli twórcy i widzowie oklaskujący się nawzajem w teatralnych owacjach na stojąco nie widzą tej filisterskiej miałkości i taniości, to Wyspiański satyryk znowu górą. Trudno o lepszą ilustrację „wiecznej aktualności przesłania narodowego dramatu” (licealistki już zanotowały?).
Mnie, staremu satyrowi, golizna w końcu wystarczy, żeby ruszyć cztery litery i iść do teatru, ale dla wybrednych wahających się mam jeszcze inne ewentualne zachęty. Spektakl powstał na zasadzie „co by tu jeszcze”, czyli składa się z gagów i pomysłów reżysera, scenografa, choreografa i innych płatnych morderców sztuki. I, jak to z gagami bywa, jedne wyszły, inne wcale. Montaż trochę na chybcika, selekcji chyba nie było, bo różnych błazeństw i wrzasków przewalało się przez scenę co niemiara. Szkoda na niemojego od słowa płaconego pióra (żartowałem, oczywiście). Ja jednak z tych, co wolą kadzić i chwalić. Tym bardziej że trend jest, żeby o bohaterze ruchu oporu teatralnego przeciwko glińszczyźnie i kaczyńszczyźnie Janie Klacie mówić histerycznym falsetoszeptem, śród łkań zachwytu, omdleń i opadających na gumno chusteczek.
Takoż i ja uczynię, bo nie dostanę więcej wejściówki, wina i innych etceterów należnych recenzentom. No więc cała plejada aktorów grających wspaniale. „Wesele” naprawdę trudno zepsuć, bo genialny tekst Wyspiańskiego przebija się przez wszystkie harce reżyserów i innych dudków. Wystarczy tylko pozwolić aktorom wygłosić swe kwestie, a jakoś to będzie. Nawet ja mógłbym wystawić ten dramat, a owacje dla Wyspiańskiego skwapliwie przypisałbym swojej błazeńskiej osobistości.
Kreacja Czepca – zrobionego na dzikusa, chama i narodowca – porywająca (choć mógłby, razem z reżyserem, nauczyć się właściwie akcentować zwrot „we wsi”). Brawo dla Krzysztofa Zawadzkiego. Pan Młody (Radosław Krzyżowski) odegrany bardzo przyjemnie, a Panna Młoda (Monika Frajczak) urocza. Bardzo miło, że była w ciąży – będzie ładne dzieciątko. Edward Lubaszenko (nie wiedzieć czemu prawie goły, ale to w końcu on był pierwszym facetem, który rozebrał się w polskim filmie) w roli Stańczyka ratuje Klacie dessou. Brawa dla oślizgłego młodego księdza, a właściwie jego porte parole Bartosza Bieleni.
Również reżyserowi trzeba przyznać, że właściwie podkreślił antyklerykalny wątek „Wesela”, pokazujący bez osłonek chciwość i antysemityzm Kościoła. Taniec zbiorowy do żydowsko-katolickiej piosenki „śpiewającego biskupa”, znanej jako „Chrześcijanin tańczy” (rebe tańczy…), udał się nad wyraz. W ogóle liczne dość układy taneczne, ładne i zajmujące, zawdzięczamy choreografii Maćko Prusaka, a ciekawe i pomysłowe kostiumy oraz skromną scenografię (ucięte drzewo Szyszki z pustą kapliczką) Justynie Łagowskiej. Pochwały wypowiadam bez ironii, co chyba każdy rozumie sam przez się.
„Wesele” należy do innej epoki i opowiada o innej Polsce niż ta nasza, po stu latach z górą. Dobrze, że Klata nie próbował tu wszystkiego na siłę uwspółcześniać, ograniczając się do kilkunastu mniej czy bardziej udanych aluzji. Wszak prawdą jest, że i nam brakuje ducha i wielkich ludzi. Tylko tamci mieli jednak Wyspiańskiego, geniusza niewątpliwego, a my mamy same Klaty i Hartmany, z bożej łaski i braku laku. Dlatego to nasze czasy i nasz dzisiejszy Kraków bardziej zasługują na „Weselną” zadumę niż ta Polska młodopolska, żywiąca się bladymi upiorami powstańców.
My jednak jesteśmy bardziej żałośni i beznadziejni bardziej – postęp uczyniliśmy niewątpliwy i nasze górą jest i basta. Co więcej, niespełna dwie dekady po „Weselu” Polska wróciła na mapę (i o co było tyle krzyku?), a co do nas, to strach pomyśleć. Tak już tę naszą wolną ojczyznę mamy, mamy i do serca tulimy, i żadnego obcego za próg nie wpuścimy, że już chyba możemy się tylko powiesić z braku celu w życiu.