Jesteśmy prymitywni
Polska debata publiczna, jeśli w ogóle jest takie zwierzę, odznacza się infantylizmem i politycznym prymitywizmem. Ignorancja miesza się ze złą wolą, obłudą i kompletnym brakiem kultury demokratycznej. I nie chodzi bynajmniej o brak „dialogu” i „woli kompromisu”, bo żeby „dialogować”, trzeba mieć w miarę racjonalnego i kompetentnego partnera, mającego choć trochę dobrej woli, pokory wobec argumentów racjonalnych oraz szacunku dla wartości demokratycznego systemu politycznego, zapisanych w konstytucji.
Zanim w polskim życiu publicznym dojdzie do jakichś „dialogów” i kompromisów będących wynikiem debaty, a nie tylko wulgarnego starcia sił i interesów, wpierw musi się w niej pojawić wstyd. A jak już będzie wstyd, to potem muszą się zjawić inteligencja i samokrytycyzm. Potem dopiero idzie szacunek dla wiedzy, następnie wrażliwość na imponderabilia demokracji, no i na końcu umiejętność słuchania, prowadzenia racjonalnej dyskusji i zawierania trudnych kompromisów, opartych na szacunku dla praw i interesów partnerów.
Zasadniczy deficyt polskich pyskówek politycznych to deficyt inteligencji. Durnowatość polityków i rozmaitych „wypowiadaczy się” polega najczęściej na tym, że wiedzą tak mało o sprawie, o której mówią, że nie wiedzą nawet, o czym mówią. Nie wiedzą też, po co mówią, bo choć zwykle awantura jest o takie czy inne ustawy i przepisy, to ani trochę nie mówi się przy tych szlachetnych okazjach, jakim prawidłom podlega stanowienie prawa i jakie są jego cele.
W Polsce jak w karczmie – panuje przekonanie, że zło jest od tego, żeby go zakazywać, a dobro – nakazywać. Co zaś jest dobre, to mówi Bóg, a co mówi Bóg, to wie biskup. O żadnych wolnościach, równościach i innych pierdołach praktycznie nie mówi się nic przy okazji stanowienia prawa. Nie mówi się też, „o co naprawdę chodzi”, bo generalnie tzw. politycy mają nauczone, że prawda to jest coś, o czym nie mówi się głośno, zwłaszcza że przecież i tak „wiadomo, o co chodzi”.
A najczęściej chodzi o władzę Kościoła i jego ideologii bądź o ordynarnie partykularne interesy takiej czy inne wpływowej grupy. No weźmy taką debatę o niehandlujących niedzielach. Istota rzeczy tkwi w tym, że Kościół katolicki ma taki interes, żeby w niedzielę ludzie chodzili do Kościoła i tam zostawiali pieniądze, a nie do galerii handlowych. Sprawa jest prosta i oczywista. Osią sporu jest to, czy wolno używać przymusu ustawowego, aby wymuszać na obywatelach zachowania zgodne z wyobrażeniem, jakie dominująca w kraju religia ma na temat spędzania niedzieli.
Tymczasem zamiast rozmawiać o tym, jak ma się nasza wolność wyboru, nasze prawa i swobody zapisane w konstytucji do arogancji i autorytaryzmu, wyrażającego się w narzucaniu obywatelom woli instytucji religijnej, gada się o jakichś prawach pracowniczych. Nie mają tu one nic do rzeczy i nawet nie udają, że są pretekstem. Ot, zasłona dymna obłudy i tyle.
Zresztą gadać nie ma o czym. Jest oczywiste, że odbieranie ludziom prawa wyboru, czy chcą, czy też nie chcą handlować i kupować w niedzielę, jest ideologicznym przymusem, gwałcącym konstytucję i ducha wolności. Tak jak oczywiste jest, że nieobecność kluczowego wątku, jakim są nasze konstytucyjne prawa i swobody w tej (i tylu innych!) debatach (pożal się boże „debatach”) politycznych, pokazuje jak na dłoni demolkę intelektualną polskiego życia publicznego.
Tak samo w kwestii aborcji: żaden jej rzekomy wróg nie stawia sprawy na poziomie praktycznej odpowiedzialności za dobro publiczne i nie pyta, co faktycznie należy czynić i jakie prawa stanowić, aby aborcji było mniej. To nikogo nie obchodzi. Bo do wrażliwości moralnej na los zarodków naprawdę nam jeszcze bardzo daleko. Na razie prostactwo ćwiczy ideę, że jak coś jest złe, to trzeba tego zakazać, bo nie godzi się przecie, aby złe było dozwolone. I będzie tak ćwiczyć jeszcze ze sto lat, zanim w szkołach zaczną uczyć, jak działa prawo i do czego służy.
Inny przykład dotyczy związków partnerskich i wychowywania dzieci przez pary homoseksualne. Jak jakąś chorobliwą mantrę debile powtarzają, że konstytucja chroni małżeństwo i rodzinę – tak jakby któremuś z małżeństw hetero szkodziło to, że małżeństwem będą też dwie kobiety bądź dwóch mężczyzn. O tym zaś, że konstytucja zakazuje dyskryminacji osób homoseksualnych, jakoś w „debacie” o związkach partnerskich nie słychać. Chyba że z ust samych zainteresowanych. Państwo i jego funkcjonariusze mają zaś konstytucję i jej wartości w pompce. W konfrontacji z życzeniem Kościoła jest ona warta tyle co porzucona w marcowym błocie laurka pierwszoklasisty na dzień kobiet.
Wystarczy otworzyć zachodnią telewizję albo wziąć do ręki zachodnią gazetę, aby przekonać się, w jak prowincjonalnym grajdole żyjemy i jak ograniczeni moralnie i umysłowo są szafarze prawa i klasa polityczna w ogólności. Różnica pod względem kultury umysłowej i logicznej, nie mówiąc już o kulturze politycznej, pomiędzy Polską i Zachodem jest powalająca. Debata „warszawska” odpowiada swoim poziomem mniej więcej temu, co wypełnia na Zachodzie łamy tabloidów i powiatowych gazetek o festynach piwnych i przepisach na zupę z tamaryszkiem.
Demokracja została nam podarowana jak reklamówka z Peweksu i tyle jest dla nas warta. Łatwo przyszło, łatwo poszło. Naród za nią płakać nie będzie, bo nie zdążył się dowiedzieć, o co – oprócz tych całych wyborów – w niej w ogóle chodzi. Takie życie – a jak ci się nie podoba, to droga wolna. Najlepiej, rzecz jasna, do Izraela.