Czy istnieje naród polski?
Niedziela jest w życiu Polaka dniem zakupów. Społeczeństwo dopiero co wzbogacone uwielbia konsumpcję. Kupowanie daje poczucie bezpieczeństwa i władzy. Zdobywanie łupów i posiadanie dóbr jest jedną z najgłębiej, wręcz ewolucyjnie ugruntowanych potrzeb człowieka, a przez to i jedną z największych przyjemności. Galeria handlowa daje natychmiastowe zaspokojenie – obietnica dobrostanu psychicznego i posiadania dóbr spełniana jest tam natychmiast, w odróżnieniu od świątyń, gdzie wszelkie przyjemności odsuwane są na niekreśloną, nawet i pośmiertną przyszłość.
Owszem, ludzie chodzą też do świątyń, bo kto wie, czy bogowie nie potrzebują tych wszystkich hołdów, za które odpłacą się kiedyś wysłuchaniem modlitw o powodzenie życiowe, a nawet rajem po śmierci. Kościół to inwestycja w przyszłość – niepewna, lecz i niezbyt kosztowna. Trzeba odbyć rytuał, zapłacić kilka groszy i można już cieszyć się przynależnością do wyróżnionej wspólnoty, która ma specjalne chody u najpotężniejszych czynników decyzyjnych.
Polacy dali sobie wmówić, że jak będą trzymać z Jezusem i Maryją, to lepiej na tym wyjdą, niż gdyby trzymali z Buddą albo Mahometem. Chodzą więc do kościołów, gdzie biją czołem przed ludźmi, którym przypisują nadprzyrodzone moce i potężne wpływy u samego Najwyższego. Do samego Najwyższego modlą się rzadziej i mniej chętnie, bo nauczono ich, że do Jego ucha najlepiej trafić przez wstawiennictwo ważnych osób. W niewolniczo-feudalnych społeczeństwach wszystko wszak załatwiało się poprzez uniżone i pokorne prośby kierowe do własnego pana, a nie do pana tegoż pana.
Myliłby się ten, kto by sądził, że archaiczna wyobraźnia religijna, odzwierciedlająca pradawne stosunki plemienne i feudalną strukturę społeczną, została wyrugowana przez nowoczesność. Ma się nadal całkiem nieźle. Prawnuki niewolników nadal, nie mając już panów prawdziwych, trwożliwie klękają przed panami wyimaginowanymi. Bo tak jak zdobywanie i posiadanie dóbr stanowi jedną z największych przyjemności człowieka, również korzenie się i uniżoność dają szczególną rozkosz, należącą do najbardziej prymitywnych, a przez to i trwałych jej rodzajów.
Kapłani starej wiary nienawidzą nowych przybytków. Nie ma zaś żadnych wątpliwości co do tego, że kapitalizm wytworzył nową, konkurencyjną przestrzeń życia wspólnotowego, którą są obiekty handlowe, na czele z wielkimi sklepami. Jakże zazdrośni są o nie kapłani. Bez wątpienia kto zaspokoi swoje potrzeby psychiczne w sklepie i tam zostawi swoje pieniądze – ekwiwalent swych sił życiowych – ten mniej gorliwie i mniej hojnie poczynać sobie będzie w świątyni, jeśli w ogóle zachce mu się tam jeszcze dotrzeć.
Dlatego Kościół katolicki nienawidzi galerii handlowych. I dlatego chce użyć przymusu i wpływów politycznych, by je w niedziele zamknąć. I wkrótce zamknie – dając ostateczny dowód na to, że przymus prawny nie pochodzi w tym kraju tylko od władz Rzeczpospolitej Polskiej, lecz również polityczno-religijne imperium funkcjonujące jako suwerenny podmiot państwowy – Stolica Apostolska – może poprzez swoją miejscową agencję narzucić nam ograniczenia wolności zgodne ze swoimi interesami. Naród zaś jest tak bezsilny moralnie i intelektualnie, że choć nikt chyba nie ma wątpliwości, że handel w niedzielę zostanie zabroniony na życzenie Kościoła i ze względu na jego interesy, to społeczeństwo dało się wciągnąć w bagno hipokryzji i pseudodyskusję o „za” i „przeciw” handlu w niedzielę, o „prawach pracowniczych”, a nawet o „ochronie rodziny”. Sprawa zasadnicza, którą jest wolność i jej ograniczanie na życzenie obcego państwa, jest w całej tej nieszczęsnej debacie tematem tabu.
I właśnie ta żałosna niezdolność do artykułowania istoty rzeczy i nazywania jej po imieniu, ta naiwność, z jaką roztrząsa się sprawę interesów pracowniczych, pokazuje, jak bezsilne wobec autorytarnej władzy, w tym wypadku władzy kościelnej, jest polskie społeczeństwo. To bzdura, że Polacy miłują wolność. Polacy nie umieją się nawet wznieść na ten pierwszy szczebel abstrakcji (i uczciwości intelektualnej), by dostrzec w kwestii zakazu handlu w niedzielę sprawę wolności osobistej oraz suwerenności własnego państwa. Dla Polaka zależność jego republiki od archaicznej teokracji, jaką jest Watykan, to problem całkowicie egzotyczny, żeby nie powiedzieć – absurd.
Podobnie było w XIX wieku – gdy elita społeczeństwa myślała o stworzeniu narodu polskiego i budowie polskiego państwa narodowego, niezawisłego od Rosji, Prus i Austro-Węgier, domniemany przyszły podmiot tego narodu, hipotetyczny przyszły obywatel, rozumiał z tego tyle co nic. Cóż mogła dla chłopa znaczyć jakaś tam „niepodległość”? Dla niego liczyła się (i słusznie) reforma carska znosząca pańszczyznę oraz jedzenie na przednówku. Co go obchodziło państwo i umiejscowienie jego stolicy? Władza jest raz taka, raz inna – trzeba się z nią godzić i pilnować swego interesu.
Tak zawsze myślała i nadal tak myśli większość ludzi. I dopóki tak jest, nie jesteśmy jeszcze wolnym narodem. Tak, tak, to właśnie chcę powiedzieć – dopóki dla przeciętnego Polaka Kościół katolicki to nie jest „państwo trzecie”, które jest u nas państwem w państwie, i to państwem, od którego życzeń zależy kształt naszego prawodawstwa, dopóki przeciętny Polak nie będzie dostrzegał niesuwerenności Polski względem Watykanu, nie będziemy niepodległym krajem. Bo niepodległość jest w sercach i umysłach. Komu zależność od obcych interesów i przymus wywierany w imię obcych interesów nie przeszkadzają, ten ciągle jest w duszy nie Polakiem, lecz pańszczyźnianym chłopem.
Wygląda na to, że nie obroniliśmy naszych świątyń, naszych galerii handlowych przed watykańskim najazdem. Ba, nawet nie próbowaliśmy walczyć. Ba, nawet nie zdołaliśmy sobie uświadomić, że sprawa handlu w niedzielę to sprawa honoru Polski i jej suwerenności. Jeśli demokracja i rządy prawa nie są dla Polaków sprawą godności narodowej i jeśli nawet niezawisłość państwa od władzy religijnej i kościelnej teokracji nie są dla Polaka kwestią, to co to w ogóle znaczy, że jesteśmy narodem? Ile ta nasza narodowość jest warta dla nas samych? Ile warte jest dla nas to cudem odzyskane przed 99 laty państwo? Kogo ono obchodzi, skoro obca siła może, nie napotykając żadnego oporu, odebrać Polakom coś, co kochają? W tym wypadku owe nieszczęsne niedzielne zakupy…
W tym bezmiarze obywatelskiej indolencji, jaką mamy wokół siebie, w tym ubóstwie świadomości narodowej, zatrzymanej jakby na wczesnym, XIX-wiecznym etapie mitomanii i religianctwa, bycie patriotą polskim jest zadaniem niemalże heroicznym. Jakże niewielu jeszcze Polaków jest nimi naprawdę. Bo ilu mamy rzeczywistych obywateli? Ilu nosicieli polskiego obywatelstwa odczuwa przywiązanie do wartości, na których zbudowano nowoczesne państwa, i w ogóle te wartości zna?
Zupełnie jak w czasach powstań – mamy dziś bezsilną niemalże patriotyczną elitę i miliony Polaków in spe. Gdy widzę dziesiątki tysięcy młodych ludzi maszerujących w pełnym najbardziej prostaczej agresji pochodzie pod znakami nienawiści i pogardy, bezczeszczących swoim chamstwem i wulgarnością polskie symbole narodowe, to tracę nadzieję, że uda się nam jeszcze kiedykolwiek dołączyć do wspólnoty wolnych i świadomych narodów. Chyba już nie zdążymy przed globalizacją, która w ciągu kilku dekad rozpuści narody w kulturowym tyglu. Polacy mają wszelkie szanse rozpuścić się jako jedni z pierwszych.