Jak wyjść z tego szamba?
To jest mój kraj. Mimo moralnego szantażu, który stosuje wobec mnie rząd, nakazując mi solidaryzowanie się z nim w obliczu gniewnych reakcji świata na jego głupie i prowokacyjne zachowanie, nadal poczuwam się do tego, by doradzać obmierzłej władzy, co może uczynić, by uratować, co się da.
Znaleźliśmy się bowiem w stanie politycznej i moralnej katastrofy, która cofa Polskę na pozycję „kraju zza żelaznej kurtyny”, oddzielającej normalne, obliczalne kraje demokratyczne od całego egzotarium wszelkiego rodzaju niezachodnich satrapii.
A może już nie na skraju, lecz właśnie w stanie pełnej katastrofy? Bo choć ludzie na ulicy nie mają o tym pojęcia, dzieją się z nami rzeczy niesłychane i nie do wyobrażenia jeszcze przed kilkoma laty. Ameryka, i to Ameryka rządzona przez populistę, wyraża oficjalnie rozczarowanie polską polityką i wzywa do poprawy, a w Izraelu poważnie rozważa się zerwanie stosunków dyplomatycznych z naszym krajem. Ukraina z państwa zaprzyjaźnionego stała się niemal naszym wrogiem, a Rosja w relacjach z Polską ogranicza się już tylko do szyderstw. Unia przestała już bawić się z ciuciubabkę z Kaczyńskim i po prostu przestanie nas sponsorować, a państwa regionu, łącznie z ultraprawicowymi Węgrami, pukają się w czoło.
Wszystko to stanowi prawdziwy dramat, lecz taki dramat, który nie boli. Nie boli zwykłego człowieka, bo niczego dziś nie zmienia w jego życiu. Boli jedynie mniejszość mającą pewną polityczną świadomość i wiedzę o świecie.
Takiej wiedzy nie ma, niestety, premier. Wychowany od małego w oparach nacjonalistycznej mitologii i propagandy, dopiero dziś dowiaduje się, ze zdumieniem, że nie wszystko jest takie proste, jak go uczono. Że kwestia polsko-żydowska nie sprowadza się do licznych bohaterów i nielicznych szmalcowników, Holocaust to nie jest jakaś tam sprawa między Żydami i Niemcami, a Polska nie jest i nigdy nie będzie postrzegana jako skrzywdzona święta dziewica.
To są dla premiera rzeczy zupełnie nowe – niestety odbiera on swe codzienne lekcje naszym kosztem. Opowiadając każdego dnia coraz większe głupstwa o Holocauście, składając kwiaty na grobach faszystów i kolaborantów, objeżdżając kraj z popisami uprzedzeń, kompleksów i ignorancji, nie tylko niszczy w piorunującym tempie wizerunek człowieka zrównoważonego i ogólnie kompetentnego, lecz po prostu dewastuje te resztki reputacji Polski, które siłą rozpędu pozostały jeszcze po ćwierćwieczu demokracji. Czy można jeszcze coś zrobić?
Można zrobić trzy rzeczy. Dwie z nich należą do władzy, a jedna do mediów i elit. Zacznę od tej ostatniej – skoro w 50. rocznicę Marca PiS znów obudził demony antysemityzmu, razem z kryzysem w relacjach z Izraelem (wówczas zakończonym zerwaniem stosunków), należy wykorzystać tę okazję, by opowiedzieć społeczeństwu, nareszcie szczerze i bez ogródek, co naprawdę działo się między Polakami a Żydami w czasie wojny, przed nią i po niej, oprócz tego, co już wiedzą – że wielu Polaków ratowało Żydów.
Tak jak udało się w latach 90. przeprowadzić publiczną debatę na temat antysemityzmu, można i należy dziś porozmawiać o polskich pogromach, rabunkach, polowaniach na Żydów uciekających z gett lub ukrywających się, szmalcownikach, granatowej policji itd. Miejmy odwagę podjąć tę dyskusję właśnie dziś, gdy wchodzi w życie ustawa w założeniu mająca taką dyskusję utrudniać. Miejmy odwagę po raz pierwszy mówić o liczbach – ilu ratowanych i ratujących, a ilu zamordowanych i mordujących? Ilu zabitych za ukrywanie Żydów? Ilu spośród nich zabitych przez Niemców, a ilu przez Polaków? I skąd te liczby w ogóle znamy?
Apeluję do redaktorów gazet i do profesorów, którzy umieją na te pytania kompetentnie i szczegółowo odpowiedzieć – znajdźcie odwagę, by wreszcie wyłożyć kawę na ławę. To będzie jak przecięcie wrzodu, jak bolesna, lecz ozdrowieńcza operacja. Dzięki niej naród otrząśnie się z infantylnego zadufania w sobie, dołączając do elity narodów mających zdolność mierzenia się własną przeszłością i zbiorową winą (bo istnieją nie tylko zbiorowe zasługi!). Świat to w końcu zauważy i doceni. I w pewnym sensie będzie to pozytywny efekt toczącego się dziś politycznego dramatu.
A bardziej doraźnie rząd, czyli Kaczyński, może zrobić dwie rzeczy. Po pierwsze w ramach procedury w podległym Kaczyńskiemu Trybunale Konstytucyjnym można wprowadzić do nieszczęsnej ustawy o IPN zmiany, które zagwarantują bezpieczeństwo osobom mówiącym o Polakach (niekoniecznie znanych z imienia i nazwiska), którzy mordowali Żydów. Mam nadzieję, że tak się właśnie stanie. Wprawdzie o tych zmianach dowie się już tylko bardzo niewielka część światowej opinii publicznej, niemniej może to doprowadzić do zamrożenia relacji polsko-izraelskich (a w konsekwencji polsko-amerykańskich) na jakimś niskim, ale znośnym poziomie.
Dałoby się wszelako uczynić jeszcze znacznie więcej. Gdyby polski Sejm przyjął uchwałę na temat relacji polsko-żydowskich, w której stwierdzono by jednoznacznie (nawet bez podawania owych nieszczęsnych i strasznych liczb), że jedni Polacy Żydów ratowali, lecz inni ich mordowali i grabili, że była Sendlerowa i Żegota, lecz były też liczne pogromy, że niestety antysemityzm w przedwojennej Polsce był powszechny i miało to wpływ na postawy ludności w czasie wojny – gdyby, powiadam, taką uchwałę, mówiącą kilka prostych i oczywistych rzeczy, przyjęto, świat odebrałby to z prawdziwym uznaniem i ulgą.
A przecież wystarczy powiedzieć prawdę, ba, trochę prawdy, nie całą, taką bez liczb i przykładów! To nie musi być mocny, spektakularny tekst. Może być nawet dość mdły i asekurancki. Niechaj będzie „symetrystyczny” – byleby zerwał z mitem niewinnego, szkalowanego (przez złych Żydów, rzecz jasna) narodu bohaterów. A jako że uchwała musi być zawsze po coś, niechaj zawiera ona apel o pojednanie i porozumienie między Polakami i Żydami oraz budowanie jak najlepszych relacji między Polską i Izraelem.
Gdyby Jarosław Kaczyński był Lechem Kaczyńskim, to zapewne taką uchwałę nakazałby przyjąć. Lecz ile jest Lecha w Jarosławie? Chyba niewiele, skoro rozpętał tę burzę. Zawsze jednak jest szansa na opamiętanie i poprawę. Stąd mój apel. Cuda w polityce się zdarzają.