Duda i Trump – jaka piękna para!

Polska jest krajem lubiącym się płaszczyć. A konkretnie to przed dwiema mitycznymi, lecz i realnymi potęgami: Watykanem i Waszyngtonem. Watykan – odwieczny ciemiężca Polski – wywołuje w Polakach, a zwłaszcza tych u władzy, syndrom sztokholmski: czym więcej trzeba im płacić, tym bardziej wzbudza nabożny strach i podziw.

Dlatego od Mieszka I do dziś każdy polski przywódca wsysa się w papieski pierścień, roztapiając się w jakimś błogim i absolutnie durnym uniżeniu. Bo Kościół to zadatek raju i polisa na życie wieczne. A że taki pazerny i pyszny, to tym lepiej, bo przecież takie niebo to nie przelewki. Skoro Bóg może wszystko, to Kościół może więcej. Taka to jest logika zabobonnej służalczości.

Z Waszyngtonem sprawa jest poniekąd podobna. Boć to dla Polski jakiś raj na ziemi, a co najmniej ziemia obiecana. Coś takiego wielkiego, potężnego i rozlewnego, prawie jak Rosja, ale jednocześnie bogatego i patriotycznego. Kojarzy się z wolnością i niebaniem się Rosji. No i z całą masą popkulturowych klisz. Dlatego ilekroć prezydent USA przyjeżdżał do Polski, wzbudzał atawistyczny entuzjazm, bez względu na to, kto zacz.

Podobnie było z wizytą Donalda Trumpa, człeka żałosnego i zaburzonego, notorycznego kłamcy i operetkowego bufona, w Warszawie. Nawet gdyby ropucha była prezydentem USA, Polakom wydawałaby się księciem z bajki. Sto lat zaborów nauczyło nas międlenia czapek i głupkowatych uśmieszków.

W głupkowatych uśmieszkach, śmiesznych podskokach i infantylnych zakrzyknięciach celuje Andrzej Duda, godny partner Trumpa i naturalny kandydat na małego przyjaciela.

Mały przyjaciel dostał właśnie 20 minut, żeby powiedzieć po raz tysięczny, że chcemy stałych baz amerykańskich w Polsce. I po raz tysięczny usłyszał to samo, co o wizach i o wszystkim, czyli „się zobaczy”. A poza tym tylko protekcjonalne poklepywanki po plecach i małomiasteczkowe komplemenciki.

Wielkie nieszczęście dotknęło Amerykę w osobie Donalda Trumpa. Wielkie nieszczęście i wielka kompromitacja. Małe nieszczęście dotknęło Polskę w osobie Andrzeja Dudy, bo i władzę ma niewielką i mało kto za granicą się ciekawi, co tam słychać w dalekim kraju. Zwłaszcza w ostatnich latach, gdy już ogólnie wiadomo, że całkiem nieciekawie.

Gdy tak patrzę na te dwie skrajnie niekompetentne i przypadkowe osoby na prezydenckich stołkach, przypomina mi się król Ubu. Więcej w tym żenady niż grozy. Ot, trafił swój na swego – losu zrządzeniem i ludu kaprysem.

Nie będzie żadnych stałych baz amerykańskich ani żadnego „Fort Trump”, za które tak gorliwie chciałby płacić Duda. Rosja wystawiłaby za to zbyt słony rachunek. Poza tym Polska nazbyt ściele się do amerykańskich nóżek, a takich się nie ceni. Byliśmy traktowani poważnie, gdy walczyliśmy (to znaczy pewna mniejszość, której zasługi lubi sobie przypisywać jakieś abstrakcyjne narodowe „my”) o wolność i niezależność od Rosji. Przyjęcie Polski do NATO było jedynym poważnym aktem politycznym, w którym brały udział oba kraje. Cała reszta to tylko handel bronią i jakieś drobiazgi godne czwartej strony w „Washington Post”. Nawet tych nieszczęsnych wiz nie chcą nam odpuścić, bo nie ma żadnego poważnego lobby w tym do cna sterowanym przez grupy interesów kraju, które mogłoby to wywalczyć. Nawet Czechy znaczą więcej, bo mają Pragę, gdzie mieszkają dziesiątki tysięcy Amerykanów. Oczywiście Czesi jeżdżą do USA bez wiz.

Z punktu widzenia USA Polska to teren pomiędzy Europą a Rosją. Tylko tyle i aż tyle. Raczej tylko. Poza tym to „kraj pogranicza”, w dodatku „tradycyjnie proamerykański”. Wprost idealny, żeby torturować w nim amerykańskich więźniów. Oto czym się dla USA zasłużyliśmy – Kiejkutami. A w zamian mamy gładki wykładzik amerykańskiego prezydenta co parę lat w Warszawie i parominutowe rewizyty w Białym Domu, których cała wartość polega na tym, że dziennikarze mają okazję zadać pytania o naprawdę ważne sprawy – sprawy, od których Polskę trzyma sią jak najdalej. Co do baz wojskowych, to se zbudują, jak zechcą. A jak se nie zechcą, to se nie wybudują. Żaden Duda nie ma tu nic do gadania.

Dobrze wyszlibyśmy na jakimś małym odkochaniu się w Ameryce. Może wtedy by nas zauważyli i zaczęli trochę szanować. A i Europa by to doceniła. Ale to nie za PiS. PiS ma służalczość w genach. Łaszenie się do rzymskich papieży i amerykańskich prezydentów podbija im bębenek i podnosi chronicznie obniżone poczucie własnej wartości. Jakże słusznie zresztą obniżone!