Notre Dame – histeria i egzaltacja
Zniszczenia są bardzo znaczne, lecz daleko mniejsze, niż się obawiano. Nie spłonęła katedra Notre Dame w Paryżu – spłonął jej dach, zawaliła się iglica, lecz kościół stoi i stoją jego dwie wspaniałe wieże. Udało się uniknąć najgorszego. Emocje opadły, rozum powrócił na swoje miejsce. Nie bagatelizujemy dramatu, który spotkał kulturę francuską, lecz nieproporcjonalna reakcja opinii publicznej zasługuje na refleksję.
Powszechne, wręcz globalne poruszenie można porównać z tym, co działo się po ataku na WTC w 2001 r. To bardzo źle, że przychodzą nam na myśl takie skojarzenia, lecz są one uzasadnione. Wymiar obu tragedii jest zupełnie nieporównywalny – tam atak terrorystyczny, w którym zginęło niemal 3 tys. osób, tu pożar, w którym nikt nie ucierpiał. Tam potworne straty w ludziach – tu wielka strata kulturowa.
Nie powinno tak być, że skala emocji i reakcji jest w obu przypadkach podobna. Z zażenowaniem stwierdzam, że w ciągu pierwszych godzin takie podobieństwo było. Oprócz zwykłych wyrazów zdumienia, żalu i grozy pojawiły się mniej czy bardziej groteskowe w swym patosie wizje Bożego gniewu i znaków apokalipsy. Ogień płonął na dachu katedry, a w internecie trochę śmieszno, a trochę straszno.
O czym to wszystko świadczy? Przede wszystkim o tym, że masa żądna jest silnych emocji – wspólnotowych przeżyć wzniosłości i grozy, tremendum, którego nie zapewnia już upadająca religia. Zamach terrorystyczny czy klęska żywiołowa – za każdym razem ta sama rutyna publicznego poruszenia serc czystych a wrażliwych. Emocjonalny fast food, na który nie ma rady. Każdy zna te wzruszenia i każdy przeżywa je z tą samą narzuconą przez warunki wspólnoty prostodusznością i ubóstwem odcieni. Nie umiemy być mądrzy, gdy musimy być poprawni w swej przynależności do zatroskanej wspólnoty przerażonych żałobników.
A tymczasem, jak dobrze wiemy z psychologii, gdy wydarza się nieszczęście, które nas bezpośrednio nie dotyczy, lecz angażuje nas emocjonalnie, nasz psychiczny interes polega na intensyfikowaniu i przedłużaniu przyjemności, jaka wiąże się z przeżywaniem wspólnoty grozy. Tym samym oczekujemy eskalacji (cudzego) nieszczęścia. Gdy płonie katedra Notre Dame, niektórzy chcieliby, żeby zaraz została ugaszona – większość, aby spłonęła za szczętem. Wtedy bowiem poczucie tragizmu i udział w publicznym żalu dadzą największą gratyfikację psychiczną.
Niestety, ta ukryta żądza wrażeń i nieszczęść, jakie zdolne są tych wrażeń dostarczyć, powoduje, że narasta w nas potrzeba regularnego otrzymywania informacji o tragediach. Wytwarza się popyt, który sprzyja bardziej lub mniej świadomie oferowanej podaży.
Pożar w Paryżu ma swoje dobre strony. Żal tych dzieł sztuki, które mimo wszystko uległy zniszczeniu (choć zdaje się, że nie ma ich tak wiele), lecz z drugiej strony naszym udziałem stało się ważne doświadczenie – nic nie jest wieczne i nietykalne. Nawet najbardziej strzeżone zabytki mogą spłonąć.
A stąd płynie wniosek: nasz bezpieczny świat może w każdej chwili ulec katastrofie. I chyba jest czymś bardzo ważnym, abyśmy w tych trudnych czasach takie właśnie nauczki dostawali. A swoją drogą trzeba zazdrościć Francuzom potęgi ich kultury i jej symboli. Notre Dame to jeden z symboli Francji i Paryża. Do jakiejś więzi z Francją i z Paryżem poczuwają się miliardy ludzi. I nie ma to nic wspólnego z chrześcijaństwem i sentymentem dla Kościoła katolickiego czy średniowiecza. Chodzi o miasto, o kraj, o ikonę, która weszła do obrazkowej biografii setek milionów ludzi, którzy odwiedzili kiedyś Paryż.
Tylko tyle i aż tyle. Gdyby spłonęło pół katedry wawelskiej, nikogo by to poza Polską nie obeszło. I smuci mnie to bardziej niż zwalona iglica Notre Dame, która tkwiła przecież i w mojej osobistej pamięci. Solidaryzując się z Francuzami, tym bardziej czuję się sfrustrowanym Polakiem, z którym nikt by się nie solidaryzował w analogicznej sytuacji. C`est la vie.