Jezus nie zmartwychwstał!
Chrześcijanie na całym świecie przekazują sobie w święta wielkanocne dobrą nowinę: „Chrystus zmartwychwstał!”. Żydzi, którzy witają wiosnę legendą o ucieczce egipskiej niewoli i przybyciu do Ziemi Obiecanej, winszują sobie w święto Pesach „na przyszły rok w Jerozolimie!”. Kto chciał, to już do Jerozolimy się przeniósł; większość wybrała inne życie. Ale tak się mówi. Mówi się też właśnie: „Chrystus zmartwychwstał”. Obyczaj tak każe, lecz trzeba pamiętać, że wcale tak nie było. W przeciwnym razie pod pretekstem kultywowania starych obyczajów tkwi się w zakłamaniu i pomieszaniu.
Żydzi też nie uciekli gremialnie z Egiptu pod przewodem niejakiego Mojżesza. Ta legenda żydowska (i chrześcijańska tym samym) jest – jak to legenda – opowieścią ludową, wszelako wywodzącą się z historycznej pamięci plemion wspominających swe dawne migracje i dawne upadki.
Co innego ze zmartwychwstaniem. To nie jest żadna legenda oparta na swobodnie przekształconych w opowieści ludowej faktach. To pomieszanie porządków. Zmartwychwstawali, owszem, liczni bogowie, a raczej bóstwa. W kultach typowo rolniczych bóstwa zamierające w jesieni wraz z wegetacją odradzały się na wiosnę, gdy wydłużał się dzień i robiło się znowu ciepło. Nieraz były to te same bóstwa, które wcześniej ludzie na swoją zgubę sami uśmiercili.
W religiach dużo jest bowiem przepracowanego bólu po traumach rodzinnych – są w nich i ojcobójstwa, i synobójstwa, i wiele innych strasznych wydarzeń, takich jak gwałty i stosunki kazirodcze. Wielu jest też bogów, którzy cierpią niejako za ludzi, zdejmując z nich część ich przewin, a więc zbawiając od kary. Każdy, kto ma wrażliwość religijną, powinien sobie o tym w książkach popularyzujących religioznawstwo poczytać. Na przykład u Eliadego.
Jednak Jezus z Nazaretu nie był jednym z bóstw, które mogły sobie umierać, z ludzkiej czy nieludzkiej ręki, a potem na wiosnę wstawać z grobu. Był człowiekiem, a ludzie, niestety, nie żyją, gdy raz już umrą. Nie trzeba kłamać, że człowiek nie jest istotą śmiertelną. Nie godzi się rozumnemu człowiekowi wierzyć, że śmierć jest na niby, a tym bardziej nie godzi się wmawiać innym, że wstaną kiedyś z grobów tak jak Jezus z Nazaretu. Moralnym obowiązkiem człowieka dojrzałego jest zmierzyć się z własną śmiertelnością, nie zakłamując jej i nie zaprzeczając.
Bardzo możliwe, że Jezus był jednym z tych, którzy poczuli boże natchnienie, by po swojemu interpretować Pismo. Bardzo możliwe, że chwilami wydawało mu się, że jest wysłannikiem, prorokiem, a może nawet samym Mesjaszem. Tacy ludzie, jeśli mieli charyzmę, gromadzili wokół siebie pewną liczbę wyznawców i uczniów.
Tradycje tego rodzaju legend zwykle liczą ich świętą (dla ludów posługujących się systemem dwunastkowym) liczbą dwunastu. Judaizm był dość tolerancyjną i zdecentralizowaną formacją religijną, więc tacy przywódcy duchowi jak Jezus mogli przez jakiś czas działać. W świecie chrześcijańskim nieortodoksyjni nauczyciele, zwłaszcza ci, którzy ważyli się krytykować skostniałe instytucje religii, byli szybko identyfikowani jako niebezpieczni heretycy i eliminowani. Jezus głosił swoje przesłanie przez jakieś trzy lata. Zapewne dopiero wtedy, gdy użył przemocy na terenie świątyni jerozolimskiej, naraził się na poważną karę.
Dziś jest inaczej, lecz i w naszych czasach osoba podająca się za bożego wysłannika nie ma lekko, a ktoś, kto, dajmy na to, wypędziłby sprzedawcę ze sklepiku na Jasnej Górze, z pewnością zostałby aresztowany.
Śmierć Jezusa nie była niczym wyjątkowym, nawet jeśli subiektywnie on sam postrzegał ją jako ofiarę ostateczną, ofiarę z Syna, jaką Bóg niejako sam sobie składa ku przebłaganiu własnego gniewu, nie mogąc nasycić się ofiarami ze zwierząt, składanymi przez grzeszników, którzy tyle już razy zawiedli. Ludzi, którzy odmawiali wykonywania uznawanych przez państwo rytuałów, zabijano wszędzie i zawsze. Rzymianie zabijali chrześcijan, gdy ci odmawiali oddawania czci prawdziwym bogom, a to samo, na znacznie większą skalę i znacznie gorliwiej, robili też przez kilkanaście stuleci chrześcijanie. Wyznawcy islamu tak samo.
I jest zupełnie oczywiste, że to Żydzi zabili Jezusa. Aż do XVIII w. tak się po prostu robiło z odstępcami i niepokornymi – jak świat długi i szeroki. Żydzi zabijali za herezję Żydów, Arabowie Arabów, Polacy Polaków, a Niemcy Niemców. Potem robiono to samo z „heretykami” politycznymi. Nic szczególnego. Taki jest świat, takie jest życie.
Opowieść o zmartwychwstaniu Jezusa nie jest już tak silnie związana z wyobraźnią animistyczną neolitycznych rolników. Więcej w niej, rzecz jasna, reminiscencji mitów znanych z wielkich religii państwowych, jak perska i egipska. Przede wszystkim jednak chrześcijański mit rezurekcji jest przekształceniem i doprowadzeniem do ostatecznych konsekwencji pojęcia ofiary.
Bóstwo zachłanne na ofiary jest jednym z najważniejszych motywów wyobraźni religijnej. Takiego gniewnego i chimerycznego bóstwa ludy boją się najbardziej, tak jak dzieci boją się nieobliczalnego i gwałtownego ojca, a mieszkańcy wioski boją się groźnego przywódcy plemienia, którego łatwo rozgniewać, a trudno udobruchać.
Przez tysiąclecia ludzie nauczyli się składać zachłannym i wiecznie niezadowolonym bóstwom ofiary z ludzi, a nawet z własnych dzieci. Bo ofiara najwyższa powinna być najskuteczniejsza. Jednak żarłoczni bogowie nigdy nie mają dość. Właśnie stąd pomysł, że Bóg, czyli bóstwo najwyższe, może zostać zaspokojone i uspokojone wyłącznie przez siebie samo. Żaden człowiek nie jest w stanie ostatecznie zadowolić Boga i wynagrodzić mu doznane ze strony ludzi zniewagi. Dlatego to sam Bóg musi stać się dla siebie Abrahamem – musi sam złożyć swego syna w ofierze sobie samemu. Tylko taka ofiara będzie ostatecznie skuteczna.
Odkrywanie tej zawrotnej logiki zajęło Żydom dobre dwa stulecia. Żydzi, którzy organizowali się wokół kultu Jezusa jako Mesjasza, którego powtórnego przyjścia należało wyglądać lada dzień, stworzyli podwaliny pod chrześcijaństwo. Potem, gdy coraz więcej Greków i innych przyłączało się do obrastającego kolejnymi legendami o proroku, a nawet pomazańcu bożym Jezusie, świadomość nadczłowieczeństwa Jezusa zaczęła narastać. Bo żeby ofiara Jezusa mogła być naprawdę skuteczna, musiał okazać się kimś więcej niż tylko świętym, prorokiem, a nawet pomazańcem. Gdzieś tak po dwustu latach kultu Jezusa zaczęła w głowach żydowskich i greckich wyznawców świtać przerażająca idea: a jeśli Jezus sam był Bogiem?
Ta idea była z początku bluźnierstwem przeraźliwym. Cała tradycja Abrahamowej wiary opierała się bowiem na zakazie idolatrii, której najbardziej przewrotną postacią jest mylenie Boga z człowiekiem i oddawanie boskiej czci właśnie człowiekowi.
A jednak archaiczna wyobraźnia religijna, której jądrem jest wyobrażenie bóstwa jako „powiększonego człowieka”, a zwłaszcza króla i ojca, zwyciężyła. Zaczęła się w tej wyobraźni prostych ludzi, zwiedzionych nadzieją powstania z grobów i pośmiertnego raju – w nagrodę za niedole doczesne i posłuszeństwo kapłanom jedynego prawdziwego Boga – odtwarzać pradawna boska dynastia, z wielką Matką bogów i jej potomstwem. Narodziła się Matka Boska i Jezus – syn Boga ojca.
Jednocześnie radykalizacja idei ofiarniczej sprzyjała deifikacji Jezusa Syna. I tak to po wielkich i nieraz krwawych sporach w chrześcijaństwie, na przełomie trzeciego i czwartego wieku ery chrześcijańskiej, zaczęli zwyciężać ci, którzy wkrótce jęli nazywać się katolikami. Obie natury Jezusa – ludzka i boska – zostały ostatecznie ze sobą zespolone w jedno.
Pierwsi papieże nie śmieliby modlić się do Jezusa jako Boga – Stwórcy i Sędziego świata. Widzieli w nim pośrednika i orędownika. Nie wierzyli w Trójcę. To przyszło później, gdy logika ofiary absolutnej zwyciężyła ostatecznie lęk przed bluźnierstwem ukrytym w przebóstwieniu człowieka.
Jednak i pierwsi chrześcijanie, niewidzący w Jezusie Boga, wierzyli w zmartwychwstanie. Bez rezurekcji nie ma bowiem chrześcijaństwa. Dlatego tak ważne jest, żeby mimo wszystko wiedzieć i pamiętać, że nikt, kto umiera, nie żyje. Jeśli się zapomni tę podstawową prawdę o naszej kondycji, że nie ma drugiego życia ani nieśmiertelności, przeżyje się życie w kłamstwie i dziecinadzie. Tak się nie godzi.
Nigdy nie dość przypominać chrześcijanom, że Jezus z Nazaretu ani jego Matka, ani też apostołowie nie byli chrześcijanami. Nie wyznaje Jezusa, kto pracuje w sobotę, je świńskie mięso bądź ubiera tego obrońcę biednych w królewskie szaty i złotą koronę zamiast korony cierniowej. Nie szanuje Jezusa, kto udaje, że wierzy, iż wstał on z grobu. W ten sposób odmawia się mu bowiem nie tylko człowieczeństwa, lecz w ogóle realności. Miesza się człowieka z postacią mityczną.
A to nie jest wiara, lecz jej zaprzeczenie. Kto wierzy w Jezusa, musi się trzymać realiów. Musi być trzeźwy. A trzeźwy umysł mówi, że był taki nauczyciel wiary, na swój sposób liberalny, na swój sposób „antysystemowy”, lecz jednocześnie bardzo ortodoksyjny. Obrzezany, świętujący szabas i inne święta żydowskie, niejedzący wieprzowiny i niecierpiący antysemitów. Tyle wiemy o Jezusie na pewno. Podobnie jak to, że umarł typową śmiercią niepokornych reformatorów religijnych i podobnie jak wszyscy inni ludzie, gdy raz został uśmiercony, nigdy już nie żył.
I niechaj ta święta prawda o ludzkiej śmiertelności, o tym, że Jezus ani nikt inny nigdy nie wstał i nie wstanie z grobu, nie przeszkadza nam radować się wiosną. Święta nie są zastrzeżone dla wyznawców starych mitów i tych, którzy bardziej czy mniej udatnie udają, że wierzą w te czy inne bajki i niedorzeczności.
Święta są dla wszystkich. Nie było judaizmu i chrześcijaństwa – były święta. Nie będzie już judaizmu i chrześcijaństwa – nadal ludzie będą świętować. Nie dajmy nikomu zawłaszczyć świętości, która jest w sercu radującym się wiosną. To radosne, pełne nadziei serce przetrwa wszystkie religie, wszystkie kaźnie i kłamstwa. A więc alleluja, wolni ludzie!