Jak wygrać te cholerne wybory? Gniewem i furią!
To, co wyrabiają politycy po klęsce (klęsce, nie porażce) w wyborach do PE, budzi we mnie złość i skłania do jak najgorszych prognoz na jesień. Niestety, swoje dokładają liberalni komentatorzy, zajęci głównie zaklinaniem rzeczywistości i przypochlebianiem się wiejsko-małomiasteczkowemu elektoratowi PiS, aby przypadkiem nie czuł się niedoceniony, a tym bardziej obrażony przez Hartmano-Jandyzm, zwany też klasizmem.
Huczy od wezwań do stachanowskiej pracy w terenie, do rozmnożenia Arłukowiczów i Łukacijewskich, ducha niegaszenia i pokory, pokory, jeszcze raz pokory. Bo pokorą wobec wyborcy wygrywa się wybory, jakoż władza służbą społeczeństwu jest. Nonsens. Wygrywa się walecznością. Nie wolno lękać się konfrontacji, artykułowania antagonistycznych interesów, krytyki nie tylko rządu, lecz i jego zaplecza. Nie można dogodzić wszystkim!
Z tym jeżdżeniem po wsiach przez całe lato to są głupstwa, proszę Koleżanek i Kolegów, głupstwa i dziecinada. Mizdrzenie się do gminnych parafian, zwanych ostatnio „osobami o niskim kapitale kulturowym”, to strata czasu i zwykła błazenada. Trzeba mieć swoją godność i charakter, a nie suszyć zęby byle gdzie, bez ładu i składu. Nigdy, ale to nigdy miastowy z PO nie będzie bardziej wiarygodny dla proboszczowych owieczek oraz „beneficjentów transferów socjalnych” (o, nowomowo!) niż burak czy ćwok – swojak, popierany przez proboszcza i mogący coś załatwić „dla ludzi”.
Szukanie przez demokratów wyborców tam, gdzie ich nikt nie chce, razem z całą tą ich demokracją, praworządnością i Europą, jest jak puszczanie Bacha w remizie strażackiej w oczekiwaniu na przyjazd ukochanego zespołu disco polo. Nie można mieć wszystkiego!
Większości ludzi nie interesuje żadna demokracja, rządy prawa, sądy i inne sprawy miłe sercom „osób o wysokim kapitale kulturowym”. Jeśli zaś demokracja i kultura są w naszym kraju domeną mniejszości, to pozostaje mobilizowanie własnego elektoratu. Żadne rajdy po „naszabeatkowym” Podkarpaciu nie pomogą – wygrać wybory można tylko dzięki zagnaniu do urn wszystkich ludzi posiadających jakąś świadomość obywatelską i przynajmniej elementarne rozumienie wartości konstytucyjnych. Jeśli tacy ludzie stanowią ok. 40 proc. społeczeństwa (12 mln wyborców) i uda się sprawić, aby zagłosowało w wyborach 75 proc. z nich (9 mln – znajdziecie nas w sieci!), to przy frekwencji ogólnej 60 proc. (18 mln) można wycisnąć do 50 proc. głosów.
Oczywiście, są to założenia optymistyczne, ale nawet gdyby to było 45 proc., to już można odepchnąć PiS. Rzecz jasna pod jednym warunkiem – że głosy nie zostaną rozproszone, a więc cała koalicja pójdzie ławą. Każdy odszczepieniec idący po swoje wyimaginowane 5 proc. lub tylko po dotację (3 proc.) będzie warchołem na usługach Kaczyńskiego. Jakie dwa bloki? Przecież to oznacza przegraną!
I trzeba to mówić głośno, nie przebierając w słowach! Tak jak głośno mówiliśmy w 2015 r., że jak Miller z Palikotem i Nowacką będą udawać, że „jednoczą lewicę”, to dostaną 7,5 proc. i złożą Polskę u stóp prezesa (dokładnie to pamiętam, te rozpaczliwe SMS-y: „dostaniecie 7,5 proc.!”). Tak się wtedy stało i stanie się dokładanie to samo, gdy znów wygrają narcyzm, egoizm i mitomania pewnych panów, zapowiadających dziś, że oni jednak chętniej osobno.
Od dojrzałości i odpowiedzialności dosłownie kilku osób zależy dziś los naszego kraju. To potwornie frustrujące, gdy ludzie, od których tak bardzo jesteśmy zależni, zachowują się jak dzieci. Albo jak cyniczni macherzy od politycznego biznesu, gotowi nawet na kolaborację z reżimem, byleby utrzymać swoje intratne interesiki w terenie.
Biję się w piersi – jako komentator pomyliłem się sromotnie, wieszcząc po wielokroć rychły upadek Jarosława Kaczyńskiego. Ale w innych dużych sprawach miałem rację i przewidywałem poprawnie. Może więc warto przynajmniej przeczytać, polityczko, polityku, dziennikarko, dziennikarzu. Straszne bachory czasem mają więcej słuszności, niż gotowi jesteśmy przyznać na głos.
Wybory do PE zrealizowały scenariusz, przed którym jako KOD ostrzegaliśmy Grzegorza Schetynę, Ryszarda Petru, Włodzimierza Czarzastego i innych liderów już w 2016 r. Pod auspicjami KOD i patronatem Mateusza Kijowskiego (mającego wówczas bardzo znaczny autorytet społeczny) oraz Janusza Onyszkiewicza zorganizowaliśmy komitet porozumiewawczy partii opozycyjnych pod nazwą Komitet Wolność Równość Demokracja. Nasze przesłanie było jasne: z PiS można będzie wygrać, tylko idąc szeroko, w koalicji wszystkich liczących się sił opozycji, lecz tworzenie tej koalicji trzeba zacząć już teraz, aby społeczeństwo mogło się z tym oswoić, zaś politycy zaufać sobie i stworzyć wspólne minimum programowe.
Niestety, na kilkanaście bodajże spotkań KWRD największe partie przysyłały działaczy z drugiego szeregu albo nikogo. Zwłaszcza Schetyna zignorował tę inicjatywę. Po co miałby się lansować Kijowski i jego ludzie? Trzeba będzie, gdzieś tam przed wyborami, to się koalicję zrobi.
I to myślenie się zemściło. I co, nie warto było słuchać mądrych ludzi, na czele z Januszem Onyszkiewiczem? Słuchanie niestety nie jest mocną stroną narcystycznych przywódców. Oni zawsze wiedzą lepiej, a po przegranej mają na wszystko wytłumaczenie.
Jestem niepoprawnie naiwny, wierząc, że może tym razem posłuchają. Nie mnie oczywiście, patentowego krzykacza, lecz innych, mających u polityków i dziennikarzy jakiś autorytet – o ile zechcą się ujawnić z głosem rozsądku. Bo w tej kakofonii obłudy, naiwności i mitomanii poważnym ludziom niełatwo przychodzi zabierać głos. No więc – co też trzeba zrobić, żeby te wybory wygrać?
Otóż trzeba zrobić dokładnie to, od czego odżegnują się mdli i oportunistyczni politycy. Trzeba straszyć PiS, i to straszyć na całego! A jednocześnie zapowiadać rozliczenie wszystkich afer i nadużyć do samego końca i do samego dna – od Warszawy po Pcim. Niech się boją, a nasi niech poczują krew politycznej wendety. Niech wyborcy się cieszą, że „będzie się działo”. Niech im się chce zagłosować, aby to zobaczyć na własne oczy. Niech nowy cowboy przypomni im, gdzie mają być w samo południe!
Trzeba naszym opowiedzieć dwie historie – o Polsce oligarchii i orbánowskiej dyktatury w razie wygranej PiS i Polsce żelaznej konsekwencji w przywracaniu prawa i sprawiedliwości w razie zwycięstwa opozycji. Opozycja musi mieć plan konkretnych ustaw naprawczych, restytuujących niezawisłość sądów i niezależność wymiaru sprawiedliwości, służbę publiczną i media publiczne.
Musi też mieć jakiś program pozytywny, choćby kilka haseł. Rzecz jasna program, w którym jest jakaś moc, sprawczość, bo pod jednym względem Kaczyński zawsze miał rację – polskie państwo zawsze było słabe, „impossybilne”. Koalicja musi być sexy, czyli wyrazista, nielękliwa. I wcale nie musi mieć jednej twarzy, charyzmatycznego przywódcy. Rozsądni ludzie wcale tego nie oczekują. Żądają od polityków racjonalności i wiarygodności, a nie boskiego szału.
Gdyby nad minimum programowym opozycji dyskutowano od trzech lat, tak jak to proponowaliśmy w ramach inicjatywy KWRD, nie byłoby dziś żadnego problemu. A tak trzeba wymyślić coś ad hoc. Co to mogłoby być?
Gdybym miał coś zaproponować, licząc się z różnicami poglądów koalicjantów, to skupiłbym się na kilku punktach. Z konkretów: przywrócenie handlu w niedzielę, nowe przedszkola i żłobki, usprawnienie i doinwestowanie sądów, zwłaszcza gospodarczych, program ekonomicznego budownictwa komunalnego na gruntach publicznych, podniesienie płac w służbie zdrowia i wyrównanie braków kadrowych wśród pielęgniarek i lekarzy, a tym samym poprawienie dostępności świadczeń medycznych, ratunek dla psychiatrii (zwłaszcza dziecięcej) i wsparcie epidemiologiczne najbardziej istotnych dziedzin medycyny (gerontologia, neurologia), wsparcie dla transportu publicznego na wsi, likwidacja Centralnego Portu Lotniczego na rzecz rozbudowy istniejących lotnisk, zatrzymanie budowy „przekopu”, wprowadzenie dobrowolnej edukacji seksualnej do szkół oraz przeniesienie lekcji religii na pierwszą i ostatnią godzinę zajęć, komisja do spraw pedofilii, ustawa reprywatyzacyjna, dająca skromne rekompensaty i porządkująca stosunki własnościowe, przywrócenie cywilizowanych praw handlu ziemią, rozbicie imperium Lasów Państwowych, ograniczenie myślistwa i wycinki drzew, podniesienie podatków dla bogatych oraz kwoty wolnej od opodatkowania, podniesienie akcyzy na alkohol i papierosy.
Ze spraw ogólniejszej natury: wzmocnienie podmiotowości samorządów na poziomie gminy i powiatu, wdrożenie planu wygaszania energetyki węglowej i rozwoju nowoczesnych technologii energetycznych, wzmocnienie prawnej ochrony parków narodowych i rezerwatów, przygotowanie infrastruktury wodnej w związku z ocieplaniem klimatu, wejście na drogę przyjęcia euro w ciągu 10 lat, zwiększenie transparencji i podmiotowości państwa w relacjach państwo–Kościół, naprawa dyplomacji i przywrócenie zrujnowanych relacji z Unią Europejską, poprawa stosunków z Rosją i ożywienie handlu ze wschodem, restytucja zdewastowanych przez czystki Macierewicza kadr wojskowych, doposażenie policji.
To tylko przykład. Rzecz w tym, aby program był, i to konkretny. Polsce inteligentnej i myślącej demokratycznie niepotrzebna jest tłusta wyborcza kiełbasa. Obywateli nie trzeba przekupywać, ba, można im nawet podnieść podatki – byleby widzieli, że ma to sens, bo państwo będzie mocniejsze, bardziej praworządne i racjonalne.
Koalicja musi wykrzesać z siebie ducha walki. Musi być lwem, a nie misiem występującym na ludowych festynach. To musi być brutalna kampania, prawdziwa gra o wszystko, której stawką jest przetrwanie demokracji w Polsce. To nie są żarty – przykłady Erdoğana, Orbána i wielu innych pokazują, że całkowity demontaż demokratycznego państwa prawa jest jak najbardziej możliwy, a ustanowienie partyjno-biznesowej oligarchii może zająć ledwie kilka lat.
Kaczyński nie zawaha się rzucić na szalę wszystkiego, co ma. PiS uczyni wszystko, by zagnać do urn cały swój elektorat – wszystkich prostych ludzi, wszystkich ludzi biednych, wszystkich ludzi zaczadzonych nacjonalizmem czy bigoterią.
Jego łowiskiem jest połowa społeczeństwa. Łowisko koalicji jest nieco mniejsze, ale za to łatwiejsze do zaktywizowania. Wygramy te cholerne wybory tylko wtedy, gdy uda nam się przez lato rozpalić w ludziach emocje podobne do tych, które przyniosły nam (nieznaczne, lecz decydujące) zwycięstwo nad PZPR w 1989 r.
Albo ludzie uwierzą, że trzeba obalić tę neokomuną, albo nie uwierzą, że jest to możliwe, i wybiorą urządzanie się w czarnej d… A wtedy mamy PRL bis. Karty (słabe, bo słabe) są w Waszych rękach, nasi kochani przywódcy. Zabierajcie się do roboty: porozumienie, program, dobre materiały do sieci i na plakaty, a przede wszystkim mocne listy, z nowymi, wyrazistymi ludźmi, niekoniecznie z partyjną legitymacją. Bez otwartych, ciekawych list, bez rywalizacji samych kandydatów, bez energii i odwagi nic z tego nie będzie. Teraz, już, nie ma ani dnia do stracenia! Kto nie z nami, ten przeciwko nam. Żelazna pięść. Nie spieprzcie tego!
PS I jeszcze jedno – jeśli zamierzacie zadowolić się wspólnymi listami do Senatu, to się bardzo zdziwicie. Kaczyński pośle swoje najmocniejsze nazwiska na Senat i będziecie świętować… 45 foteli senatorów. Nie da się wygrać samego Senatu. To mrzonka.