Ja, klasista
W ostatnim czasie stałem się specjalistą od klasizmu. Do tego stopnia, że zostałem uznany za reprezentanta tej nowej orientacji. Jako organiczny znawca mam w tej materii wiele do powiedzenia, niczym chłop o chłopstwie, a pan o państwie.
Skoro więc taki już ze mnie autorytet, to niech szanowna „lewicowa młodzież” (czy ten zwrot nie jest aby ejdżystowski i stygmatyzujący osoby praworęczne?) zechce z niejakim obrzydzeniem posłuchać, co ma klasista do powiedzenia. Tylko niech się wytęży umysłowo, bo nie będzie łatwo!
Otóż różni ludzie mają uprzedzenia do różnych grup. Jak nie lubią czarnych, to są rasistami. Jak nie lubią białych, to mają „swoją kulturę”. Jak nie lubią Żydów, to są antysemitami. Jak nie lubią klas wyższych, to mają rację. Jak nie lubią klas niższych, to są klasistami.
Wszystko jest bardzo proste. Trochę się komplikuje, gdy dana osoba nie lubi kogoś, kto należy do jakiejś grupy, ale nie dlatego, że do niej należy, tylko z jakiegoś innego powodu. Nie żeby zaraz młoda lewica zakazywała nie lubić tak zupełnie, ale gdy już taki wypadek nielubienia się przydarzy, to uruchamia się zakaz posługiwania się w odniesieniu do danej osoby określeniami tożsamościowymi, odnoszącymi się do grupy społecznej, której ta nieszczęsna osoba jest członkiem. Gdy ktoś nie lubi Hartmana, to ma powiedzieć, że nie lubi „tego z brodą i świńskim ryjem”, a nie „tego Żyda”. Bo Żydów nie wolno nie lubić in toto, a to dlatego, że nikt nie jest winien temu, że urodził się Żydem. Za to brody i ryja mógł nie zapuszczać. W odniesieniu do kwestii klasowej wygląda to tak, że nikogo, kogo się nie lubi, nie można określić jako „reprezentanta klasy ludowej”, lecz na przykład jako „tego pijaczka z czerwonym nochalem”. Wtedy już jest prawie w porządku, pod warunkiem że nielubienie dotyczy cech zupełnie niezwiązanych z przynależnością do „klasy ludowej”, a więc na przykład homofobii czy antysemityzmu. Za homofobię i antysemityzm, tudzież za głosowanie na PiS można nie lubić wyłącznie reprezentanta klasy wyższej. Pana z klasy ludowej można za to nie lubić za pozostawienie psa przywiązanego w lesie. Za bycie pijaczkiem też, ale tylko do czasu, gdy w Ważnym Lewicowym Piśmie nie napiszą, że alkoholizm jest formą przemocy klas uprzywilejowanych wobec nieuprzywilejowanych, wobec czego alkoholikom należy pomagać i się z nimi solidaryzować, a nie ich stygmatyzować. Wtedy będziemy musieli mówić: „ten, co bije żonę”, chyba że w Piśmie napiszą, że przemoc jest chorobą i wyrazem rozpaczy, i nikogo nie można z powodu stosowania przemocy palcem wytykać. Przyjdzie taki moment, że właściwie już o nikim nic złego nie będzie można powiedzieć, z wyjątkiem klasistów z własnej klasy. Ich grzechy są bowiem strukturalnie niewybaczalne – są to grzechy śmiertelne, podważające fundamenty wiary. Od bycia klasitą gorsze jest już tylko molestowanie, wobec czego idealnym szwarccharakterem lewicy byłby molestujący klasista, przez lata maskujący się jako feminista i lewicowiec. Oczywiście osobnik ten nie powinien wywodzić się z „klasy ludowej” ani być Żydem, bo w przeciwnym razie mógłby się nam odgryzać, żeśmy antysemici i klasiści. A tego byśmy przecież nie chcieli.
Etykieta lewicowej młodzieży z Mokotowa (wieś na południe od Żoliborza, obecnie w administracyjnych granicach Warszawy) obejmuje sobą zakaz stosowania identyfikacji grupowej w kontekście krytyki jednostek, zwłaszcza gdyby miała to być krytyka związana z cechami statystycznie częściej występującymi w danej grupie. Nie można więc powiedzieć: „z tego Cygana to niezły żebrak”, bo po pierwsze, Cyganie są w ogólności dyskryminowani, przez co zwrot „ten Cygan” jako wstęp do uwagi krytycznej zawiera w sobie zalążek takiej dyskryminacji, a po drugie, jako że Cyganie masowo żebrzą, powiedzenie o którymś konkretnym Cyganie, że jest żebrakiem, dodatkowo stygmatyzuje całą tę grupę. O grupie zaś nie można mówić źle, gdyż składa się wyłącznie z jednostek, której sobie przynależności do tej grupy same nie wybrały, przez co są niewinne. Do tego dochodzi jeszcze jedna zasada, którą właśnie być może złamaliśmy. A mianowicie nie używamy takich nazw grup ludzkich, które przez bardzo długi czas używane były najczęściej w kontekście pejoratywnym, zastępując je nazwami, jakie członkowie tych grup sami chcieliby sobie nadać bądź oczekują od nas, że będziemy ich używać. I tak zamiast o Żydach mówiło się „Starozakonni”, aż wreszcie sami Żydzi uprosili, żeby się nie wygłupiać i nazywać ich normalnie Żydami. O Murzynach przestaliśmy mówić Murzyni, a zaczęliśmy Czarni, co znaczy to samo, tylko okropnie brzmi. Cóż począć. A o Cyganach każą nam mówić „Romowie”, choć sprawa nie jest jeszcze przesądzona, bo sami Cyganie mówią o sobie raczej właśnie „Cyganie” i jeszcze się nie zdecydowali, czy słowo „Cygan” w ustach Polaka będzie ich razić, czy nie. Zobaczymy za kilka dekad, jak się sprawa potoczyła. Na Zachodzie jest twardo „Cygan” (Gipsy, Gitan, Zigeune). Najzabawniejsza jest jednakże sprawa z „ludem”, który to zwrot prawie zawsze używany był z poczuciem wyższości, tylko nie ma za bardzo czym go zastąpić. Wymyślona kilka lat temu „klasa ludowa” jest raczej śmiechu warta, jak „ludność murzyńska”. Zobaczymy, co będzie dalej. Jeszcze śmieszniej jest z czymś, co za PRL nazywało się „półświatkiem” i „marginesem społecznym”, a za II RP całkiem nie lewicowo „hołotą”. Dziś hołoty już nie ma, a za to są „osoby o niskim kapitale kulturowym”.
Wspomniane zasady liberalnej komunikacji mają spore zalety, ale i wady, z których trzeba sobie zdawać sprawę. W przeciwnym razie dogmatyczne stosowanie się do tych reguł powoduje dramatyczne zakłamanie i niesłuszne oskarżenia, by nie powiedzieć piętnowanie osób, które rzekomo je łamią. Największy kłopot jest z wypowiadaniem statystycznych uogólnień o charakterze krytycznym. Nie wolno mówić, że „Cyganie żebrzą”, bo wielu nie żebrze, a są i tacy, którzy nie mają wyjścia. Ale z tego, że nie wolno tak mówić, nie wynika, że należy czynić tabu z faktu, że bardzo wielu Cyganów, w porównaniu z innymi nacjami, uprawia zawodowe żebractwo. Cenzura tego rodzaju przypomina dawną mieszczańską pruderię – skrywa jakiś lęk. Dlatego lewica musi znaleźć w sobie odwagę do mówienia o ułomnościach i negatywnych zjawiskach dotyczących nie tylko jednostek, lecz także całych grup, w tym również grup dyskryminowanych. Wiem, że to bardzo trudne, zwłaszcza gdy te ułomności znajdują się wśród przyczyn owej dyskryminacji. Ale od czego odwaga myślenia? Od czego wolność słowa? Od czego prawdomówność? Człowiek lewicy nie powinien uznawać żadnych tabu. Zakłamywanie rzeczywistości w imię dobrego moralnego samopoczucia elit, które chciałby się widzieć wszechafirmującymi i wszystkich kochającymi, dochodzi do śmieszności – a ośmieszone są wtedy nie tylko same elity, lecz również ich słuszne postulaty. Wszyscy znamy popularne żarty z pruderii językowej. „Sprawny inaczej”, „konserwator powierzchni płaskich” itp. „Osoba o niskim kapitale kulturowym” należy do tej samej kategorii – nie bardzo wiadomo, czy to żart, czy na serio. Jeśli nie mamy dobrego formalnego słowa na hołotę i chamstwo, to znieśmy to mężnie i szukajmy dalej, ale na miłość boską nie udawajmy, że nie ma na świecie hołoty! To zachowanie godne dziecka chowającego się za nogą stołu. Chamstwo nie zniknie po prostu dlatego, że przestaniemy o nim mówić, uznając określenie „cham” za dyskryminujące społecznie.
No więc ten klasizm. Weźmy przykład aktualny – wybory i struktura elektoratu. Nie mamy żadnych oporów przed przytaczaniem statystyk, z których wynika, że na PiS, przeciętnie biorąc, głosują ludzie mniej wykształceni i biedniejsi. Owszem, nie wolno potępiać w czambuł wszystkich wyborców PiS, którzy mieli rozmaite motywacje. Nie znaczy to jednak, że mamy udawać, iż nie widzimy związku między niekulturalnym i nieetycznym przekazem propagandowym PiS a brakiem kultury i cnót politycznych wielu jego wyborców. Nie tylko wolno nam mówić, że PiS jest szczególnie popularny wśród klas niższych (ten reliktowy zwrot jakoś się jeszcze uchował przez walcem pruderii językowej), lecz i to, że pośród ludzi myślących całkowicie egoistycznie, nie mających żadnego wyrobienia obywatelskiego więcej jest wyborców PiS niż opozycji. Co więcej, jako że osoby zwane popularnie chamami, hołotą czy żulią wykazują się obok innych wad również egoizmem i brakiem obywatelskich cnót, tudzież świadomości konstytucyjnej, można i należy całkiem otwarcie mówić o tym, że chamstwo głosowało na PiS.
Chamstwo głosowało na PiS. Taka jest prawda, czy się to komu podoba czy nie. I trzeba być kompletnym idiotą, żeby pomylić tę tezę z twierdzeniem, że wyborcy PiS są chamami. Niektórzy są, niektórzy nie są. Podobnie, jak w przypadku opozycji. Tyle że statystycznie biorąc, znacznie więcej chamów, prostaków i innych żuli głosowało na PiS niż na KE. Fakt ten ma istotny wydźwięk moralny, ale również polityczny. Można się zastanawiać, ilu jest w Polsce takich chamów i czy fakt, iż chamy głosowały raczej na PiS, istotnie przyczynił się do zwycięstwa tej partii. Nie wiem, ale przypuszczam, że istotnie, bo choć prostacy częściej nie chodzą na wybory, niż chodzą, to nawet jeśli tylko co czwarty chodzi, a cała populacja chamów to na przykład 10% społeczeństwa, to wtenczas mamy już z tego 750 tys. „chamskich głosów”. Niemało.
I co to ma wspólnego z klasizmem. Ano bardzo wiele. Wróćmy do naszych reguł. Nie wolno krytykować nikogo z racji przynależności społecznej ani posługiwać się określeniami grupowymi o nacechowaniu pejoratywnym. Czyż „chamy” to nie określenie sugerujące, że chodzi o jakąś grupę społeczną? Na pierwszy rzut oka tak, bo chamstwo występuje częściej wśród „klasy ludowej”, na którą kiedyś mówiono właśnie „chamstwo”. Tyle że na drugi rzut oka bynajmniej. Tak jak wolno nam mówić o patologicznym żebractwie, mimo że występuje ono przede wszystkim wśród Cyganów, tak też i wolno nam mówić o chamstwie i prostactwie, mimo że statystycznie występuje ono częściej wśród ludności biednej i niewykształconej. Ani nie jest prawdą, że nie istnieje żadne chamstwo i jest ono tylko wymysłem uprzedzonego kulturowo klasizmu, ani nie jest prawdą, że głosowanie chamstwa na PiS jest faktem bez znaczenia moralnego. Nie jest też w końcu prawdą, że teza, iż chamy głosowały głównie na PiS, budzi jakieś kontrowersje co do swojej prawdziwości.
Istnienie chamstwa jest dojmujące i niezaprzeczalne. Jest go w Polsce wszędzie pełno. Ryczący po nocach, zapijaczeni mężczyźni, ludzie zachowujący się wulgarnie i agresywnie, niszczący mienie publiczne, krzywdzący zwierzęta, śmiecący wokół siebie, głośno klnący, nieumyci itd. Nie wiemy, o kim mowa? Wiemy dobrze. A gdyby ktoś miał taką odwagę w kłamstwie (bo zakłamanie też jej wymaga) i twierdził, że tego rodzaju ludzie to chyba jednak najczęściej popierają opozycję, to niech sobie wyobrazi, że w ciemnym zaułku łapie go kilku drabów i pytają go: „koleś, k…., za kim jesteś, za PO, czy za PiS”? Wzrok potworny, pięść na kołnierzy zaciśnięta do białej kości… Cóż odpowiedzieć, mój Boże, cóż odpowiedzieć? No więc co byś, k…., młody lewicowy inteligencie z Mokotowa, w takiej sytuacji odpowiedział?
I jeszcze jedna, ostatnia, lecz bardzo ważna sprawa. Ogólny oportunizm lewicy, wyrażający się w przymilności względem klas niższych i kierowaniem wszystkich zasobów agresji przeciwko wewnętrznym odszczepieńcom i heretykom, których można zwalczać bezkarnie i bezpiecznie, podnosząc sobie morale i umacniając swą tożsamość, posuwa się tak daleko, że wyklucza wszelką krytykę społeczną odnoszącą się do kogokolwiek oprócz klas uprzywilejowanych. Ten absurdalny zakaz całkowicie wyklucza racjonalny i etyczny obraz społeczeństwa. Nie można potępiać w czambuł PiS, a jednocześnie uważać jego wyborców za niewiniątka. To jakiś absurd. Skoro ktoś popiera jawne zło, otwartą podłość, szyderstwo z prawa, skrajną korupcję i nepotyzm, to przecież nie jest bez winy. Dogmat o niewinnym zawsze ludzie („wyborcach”) jest w swej naturze do cna protekcjonalny i właśnie klasistowski. Przemyślcie to raz jeszcze. Kto tu jest klasistą – ten co chama nazywa chamem, czy ten, kto głaszcze po główce każdego wyborcę PiS, łącznie z ostatnim bydlakiem, tylko dlatego, że należy do „klasy ludowej”?