Koniec z „ich erą” – liczmy lata od narodzenia Leonarda!
Nie sposób się nie zgodzić z posłem Dolatą z PiS, który apeluje do ministrów edukacji i kultury, aby w podlegających im resortach zaprzestano używania określeń „przed naszą erą” i „naszej ery”, będących spuścizną czasów komunizmu.
Nie ma zaś racji, gdy żąda, aby używano określeń „przed Chrystusem” i „po Chrystusie” lub Anno Domini (AD). Po prostu dlatego, że Jezus z Nazaretu nie był Mesjaszem (Chrystusem) i nie wyzwolił od wszelkiego ucisku, nie poprowadził do chwały ludu Izraela, a nawet nie powrócił z niebios na ziemię, co obiecał uczynić niebawem.
Nazywanie go Chrystusem jest jakimś egzaltowanym podszywaniem się pod żydowski mesjanizm bądź stylizowaniem się na judeochrześcijaństwo, czyli wyznanie sekty żydowskiej gromadzące ludzi dających wiarę, iż w przededniu końca świata nie trzeba już przestrzegać Prawa, lecz mocno wierzyć, a wtedy uniknie się piekła.
Wyznanie Jezusowców, naprawdę wierzących w rychłe nadejście Armagedonu, owszem, istnieje, lecz Kościół rzymskokatolicki na pewno nie pakuje manatków i nie zachowuje się tak, jakby za pięć lat miało już być posprzątane. Ich sprawa.
Jest na świecie paru ludzi, którzy wierzą w mesjańskie posłannictwo Jezusa z Nazaretu, lecz na pewno nie są to członkowie tego „Kościoła ubogich” z siedzibą w Watykanie. Rozsiadanie się na tronach ma się nijak do prawdziwego chrześcijaństwa i nazywanie katolików rzymskich chrześcijanami brzmi trochę jak dworowanie sobie z tej religii.
Również zwrot „Anno Domini” wygląda na prowokację wobec ludzi pobożnych, bo wprawdzie różnie można wierzyć i sobie Stwórcę przedstawiać, lecz wyobrażać sobie, że człowiek stworzył świat i jest jego panem oraz oddawać z tego powodu cześć boską jednemu z ludzi – zakrawa raczej na parodiowanie religii niż na wyznawanie jednej z nich.
Jest zwyczajem historycznym nazywanie chrześcijaństwa religią, lecz w sensie systematycznym, definicyjnym, jest ono raczej ideologią parareligijną niż religią w sensie ścisłym. Religijność bowiem oznacza cześć dla boskości jako radykalnie innej i wyższej niż człowieczeństwo. Połączenie tych dwóch porządków w jednej syntetycznej „postaci boskiej”, która tyleż jest, co nie jest człowiekiem, jest bezcielesna i cielesna jednocześnie, to raczej „autoreligia”, czyli kult człowieka niż wyznawanie takiego czy innego boga.
Ale wróćmy do sprawy periodyzacji dziejów. Ja sam mówię „w epoce chrześcijańskiej” i „przed epoką chrześcijańską”, bo po prostu przyjmuję do wiadomości, że imperium chrześcijańskie (zachodnie i wschodnie) na tyle zmieniło stosunki w świecie, że zmieniono stare kalendarze na nowy, chrześcijański właśnie.
Natomiast określeń „naszej ery”, „przed naszą erą” zupełnie nie akceptuję. Jaka „nasza”? Co to – czy ja jestem chrześcijaninem, żeby uważać epokę chrześcijańską za swoją? To już lepiej „przed ich erą”, „ich ery”, lecz wtedy mielibyśmy nazewniczy antagonizm, niepotrzebnie wprowadzający podziały religijne nawet tam, gdzie nie mają nic do rzeczy – chrześcijanie pisaliby sobie w zupełnie neutralnych sytuacjach „p.n.e” albo „przed Chr.”, a reszta „p.i.e.”. Trochę bez sensu. Po co takie kwasy? Trzeba być roztropnym i unikać zwady. Bo jak nie, to potem są te wszystkie stosy i obozy. Znamy to.
Zwrot „przed naszą erą” czy – odpowiednio – „naszej ery” jest nader nieudolną próbą laicyzacji kalendarza, a więc nadania mu charakteru neutralnego kulturowo. Nieudolną, bo słowo „nasza” tak czy inaczej wyraża identyfikację kulturową z chrześcijaństwem. Trzeba raz na zawsze z tym skończyć!
Nie może być tak, że periodyzacja dziejów odzwierciedla historiozofię jednej religii czy ideologii. To przemoc symboliczna w czystej postaci. Biedni komuniści chcieli dobrze, a wyszło jak zwykle. Sami pewnie w głębi duszy drżeli przed gniewem Pana Jezusa i wybierali się po śmierci do raju. Kto by się nie wybierał!
Czas dojrzał. Upadek chrześcijaństwa i wyznaniowych reżimów chrześcijańskich, jak te Mussoliniego czy Franco, jest faktem. Mesjasz nie przyszedł i się nie wybiera. Żaden ksiądz katolicki nie wierzy, że wygramoli się z grobu i po zaliczeniu selekcji pójdzie sobie na wieki wieków do raju, jako i ja nie wierzę, że mnie Pan Jezus wyselekcjonuje do piekła, gdzie będę cierpiał męki, rozpamiętując swe bluźnierstwa. A pedofilia kwitnie. A złodziejstwo się pleni.
Ciężko Pan doświadcza grzechem swój święty Kościół, oj, ciężko. Za to narzucanie teologicznych form świeckiemu życiu publicznemu jest naruszeniem etycznych podstaw demokracji i ugraniem świeckości państwa. Oj, dojrzał, dojrzał – nie ma już „waszej ery”. Skończyła się. Całe szczęście! Było, minęło. Czym prędzej zapomnimy, tym lepiej. Zwycięstwo spod Grunwaldu przyniosło wreszcie owoce – spożyjmy je w końcu. Nie zawracajmy spod murów Malborka, bojąc się papieża i jego wyimaginowanych bóstw.
Namawiam przeto do wszczęcia kampanii na rzecz nowego, niereligijnego kalendarza, który z czasem zastąpiłby ten używany obecnie. Wiele społeczeństw ma naprawdę dość zachodniego imperializmu i odrzuca globalizację kalendarza chrześcijańskiego. Owszem, nie da się go tak po prostu wyeliminować, zwłaszcza w stosunkach międzynarodowych (korespondencja, lotnictwo itp.), lecz na gruncie wewnętrznym okazało się to wykonalne. Chińczycy, Hindusi i wiele innych narodów mają swoje kalendarze, starają się używać ich wszędzie, gdzie to jest możliwe, ignorując kalendarz gregoriański.
Sądzę, że to samo powinniśmy czynić w Europie i na całym Zachodzie, proponując światu nowy, niechrześcijański kalendarz globalny, związany nie z religią, lecz z czymś ważnym dla całego świata i możliwym do zaakceptowania we wszystkich kulturach. Mam nawet pomysł – zacznijmy liczyć czas od narodzin Leonarda da Vinci.
Leonardo był postacią zasłużoną dla całej ludzkości. Łączy, a nie dzieli. Był geniuszem, z którego talentu korzysta cała ludzkość. Nikt w jego imieniu nie mordował ani nie tworzył krwawych reżimów. Jego imię nie jest nikomu nienawistne. Nikt nie musi się go bać. Nikt nie uczynił z niego idola i nie oddaje mu boskiej czci, urągając uczuciom religijnym ludzi czczących niematerialnego Boga.
Przede wszystkim jednak imię Leonarda jak żadne inne symbolizuje nastanie nowej epoki, epoki, w której wciąż żyjemy – nowoczesności (nowożytności). Nasze czasy są tak inne od wszystkiego, co było wcześniej, że doprawdy trzeba, aby tę chwalebną inność i nowość uczcić kalendarzową cezurą. Leonardo da Vinci urodził się w roku chrześcijańskim 1452. Jeśliby liczyć czas od jego narodzin, do czego świat gorąco zachęcam, mielibyśmy dziś nie 2019 r. po Chr., lecz 567 po L. Jak to łatwo zapamiętać! Po prostu to zróbmy – zacznijmy liczyć czas w ten sposób i jakoś pójdzie. Za pół wieku będą tak robić wszyscy.
A jeśli się mój pomysł nie podoba katolikom, to zanim tu będą mi parskać i szydzić, niechaj sobie odpowiedzą na proste pytanie: czy starcza im wyobraźni, aby ujrzeć świat za sto lat używający wciąż dat kalendarza gregoriańskiego? Czy Chińczycy za sto lat będę wiedzieć, że żyją w niejakim XXII w.?
Dobre sobie. Kochani, możecie nie przyjmować Leonarda – w naszych czasach za to nie poślą was na stos ani głów wam nie zetną, bo „religia miłości” musiała schować swe miecze – ale ten wiek, XXI, jest ostatni. Ta bajka naprawdę już się kończy. Długa i krwawa. Ale nawet najstraszliwsza bajka ma swój kres.