Matura to bzdura!
Znów te debilne matury! Kiedy wreszcie rozewrze się ziemia i pochłonie ten groteskowy system zorganizowanego zidiocenia, który nazywa się szkołą, każdej wiosny oddający się bezwstydnym bakalaurealnym dionizjom, kędy szklane domy, gdy kasztan zakwita i ptaszę kwili bukolicznie!
Z kim graniczyła Polska w 1989 r.? To moje ulubione pytanie testujące ogólny poziom grupy studenckiej. Jeśli znajdzie się jeden, który umie odpowiedzieć, to znaczy, że grupa jest niezła. Nie żartuję. Więc (zdania można zaczynać od więc!) zejdźmy na ziemię i przestańmy robić korowody wokół matur i maturzystów. To idiotyczny, do niczego niepotrzebny i kosztowny rytuał, którego jedynym efektem jest poprawa samopoczucia dzieci i ich rodziców, imaginujących sobie, że ktoś coś wie.
Nie, nikt nic nie wie i szkoda sobie gitarę zawracać. Jak świat światem na poważnie uczy się niewielu i tylko część spośród nich coś umie (brawo dla tej szlachetnej mniejszości!). Jeśli maturę robi 80 proc. młodzieży, to oznacza, że realne wymagania dostosowane są do poziomu inteligencji osiemdziesiątego centyla populacji, czyli że mądrzyć się o Słowackim i Norwidzie ma umieć człowiek o inteligencji bardzo, ale to bardzo poniżej przeciętnej. Toż to jakiś piramidalny absurd w samym założeniu! Przeto jedni udają, że uczą, inni, że się uczą i na końcu jedni drugim dają czwórki i piątki za odstawienie jakiegoś rytualnego ble ble ble, w którym ani sensu, ani ładu i składu.
Po prostu jedno wielkie bezhołowie i młodzieży psucie. A naprawdę mądrzy, myślący i czytający młodzi ludzie są tacy i pozostaną tacy bez względu na to, czy każe im się odbyć maturalny obrzęd przejścia, czy nie. Ale jaki tam obrzęd przejścia! Toż to juwenalia z dojrzałością nic a nic niemające wspólnego – oprócz pyszałkowatej (prześmiewczej?) nazwy. Iście gombrowiczowska sytuacja. Jako belfer upraszam: wysadzić w powietrze, skoro samo nie upada!
„Matura to bzdura”. Wszyscy znamy ten zwrot, a właściwie tytuł serii filmików z ulicznymi wywiadami obrazującymi bezmiar ignorancji i samozadowolenia młodzieży. Z pewnością większość wywiadów nie trafia do publikacji, bo nie są śmieszne ani kompromitujące, ale każdy, kto zna się trochę na rzeczy, wie, że nieskalanych żadną wiedzą i dziewiczych umysłów dwudziestolatków z maturą bynajmniej nie jest kilka procent.
Kto uczył absolwentów szkół średnich, zwłaszcza na kierunkach, na które można się zapisać bez żadnej konkurencji i egzaminów, ten wie, że uczelnie zalewane są przez masy funkcjonalnych analfabetów, pozbawionych umiejętności rozumowania, zbornego mówienia oraz poprawnego formułowania zdań w piśmie. Ponadto z całą pewnością znaczna większość absolwentów liceów nie spełnia oczekiwań wyrażonych przez pedagogów i specjalistów od edukacji w dokumentach programowych, określających sylwetkę absolwenta liceum i zakres jego wiedzy oraz kompetencji.
To wszystko jest kłamstwo i oszustwo! Matury są świetną okazją do przypomnienia o tym i pokazania, na czym to kłamstwo, ta systemowa hipokryzja i kołtuństwo polegają.
Właśnie przeczytałem zadania z matematyki na poziomie podstawowym. To ma być matura? To urąga godności inteligentnego ucznia. No, ale skoro zdać ma (na 30 proc.!) ten z 80. centyla, to co się dziwić. Tak krawiec staje, jak mu materii kraje – czy jakoś tak. I po co to wszystko? Po co wydawać każdego roku dziesiątki milionów na lekcje matematyki, skoro z całą pewnością przygniatająca większość absolwentów liceów kilka lat po szkole nie ma pojęcia o niczym oprócz czterech działań i procentów. Skąd to wiem? Ano pytam, a poza tym oglądam teleturnieje. Sądzicie, że jak w szkole ciągle się mówi o liczbie π, to może tak co piąty Polak wie, co to jest to całe π? Wolne żarty – zapytajcie znajomych i sąsiadów, to się przekonacie. To wszystko granda.
Nie ma żadnego znaczenia, że dziecko przez kilka miesięcy życia będzie wiedziało, co do to jest dwumian Newtona albo równanie elipsy. Nigdy tego nie użyje i zaraz zapomni. Nasze mózgi nie są tak głupie jak mitomani od edukacji, którzy za Franciszka Józefa dorwali się do układania programów szkolnych. Sorry, nauczyciele matematyki. Syzyf się z Was śmieje, bo przynajmniej kawałek ten kamień go góry potoczy, a Wy? Jeśli szkoła chce uczyć myślenia, to niech uczy logiki. Ale tego nie robi, bo się jeszcze kto nauczy, prawda?
Ale polski to dopiero! No, oczom nie wierzę! Przeciętnie inteligentny nastolatek ma rozkminiać, co to kurde znaczy, że my, ludzie, choć nazywamy się istotami myślącymi, to tak naprawdę jeszcze wcale nie wiemy, co to w ogóle znaczy myśleć. A to wszystko na podstawie Tischnera piszącego o Heideggerze. Ładnie to tak gęby sobie filozofią wycierać, panie i panowie układacze matur? Nie macie jakiejś takiej nieśmiałości, jak mówi Brydzia?
A teraz temat pierwszy wypracowania: fragmenty z „Wesela” i pytanie, jak wprowadzenie elementów fantastycznych wpływa na przesłanie utworu. To pytanie to jakiś bełkot. Pewnie chodzi o rozszyfrowanie symboliki zacytowanych w arkuszu egzaminacyjnym fragmentów dramatu. Tylko że – litości! – fragmenty wybrano tak trudne, że to jest w ogóle nie do zrobienia dla kogoś, kto nie jest znawcą. Co mają dzieci wiedzieć o sytuacji młodej wykształconej Żydówki w środowisku krakowskiej inteligencji w początku XX w.? Toż to od czapy, kompletnie bez sensu. Dlaczego wybrano taki fragment? Czemu w ogóle „Wesele”? Przecież to utwór polityczny, odnoszący się do przebrzmiałych spraw krakowskich i galicyjskich, o których młodzież (nawet z Krakowa) nie może mieć, nie chce mieć i nie ma pojęcia.
Po co więc te zgrywy? Przecież maturzyści zwykle nie czytają nawet codziennych gazet, więc co ich obchodzi publicystyka (choćby i ubrana w genialny dramat) sprzed stulecia?
Kto by nie chciał zgrywać się, że rozumie Wyspiańskiego, miał jeszcze możliwość napisać wypracowanie o wierszu Anny Kamieńskiej „Daremne”. Wiersz piękny, nie powiem. Tylko że tematyka dla młodzieży nieprzystępna i obca. Po co ma się młodzieniec wymądrzać o doświadczeniu dojrzałej kobiety, która lata po śmierci matki jeszcze z nią w myślach rozmawia, nie mogąc uporać się ze wspomnieniami z dzieciństwa i zastarzałą żałobą? To naprawdę nie jest wiersz dla młodzieży.
Ale co tam? Przecież od tego jest wymądrzanie się, żeby mądrzyć się o wszystkim. Bez krępacji! Starzy-maleńcy nauczyciele bredzą starym-maleńkim uczniom co bądź, byle mądrze brzmiało. Bo nie chodzi o wiedzę, lecz o to, by wszyscy mądrze się poczuli. I godnie się poczuli. Jak małe profesorki takie. Takie nie gorsze, co to sroce spod ogona nie tego itd.
Mon Dieu! Dlaczego nie można tak po prostu poczytać z młodzieżą rzeczy, które ją ciekawią i które może zrozumieć? Czemu nie „Romeo i Julia” albo „Buszujący w zbożu”? A choćby i „Don Kichot”! A czy polskich książek dla młodzieży brakuje? Kogo szkoła zachęciła do czytania Żeromskiego albo Orzeszkowej? Po co ta cała zgrywa? Kto tu, przed kim i co właściwie udaje? Przecież nawet pani od polskiego tych staroci nie czyta i nudzi się nimi. Nie mam już na to słów.
Pytajcie, ale ja nie wiem, dlaczego w szkole jest o „Nad Niemnem” i orzęsek, a nie ma nic o prawie ani medycynie. Nie ma nic o muzyce i malarstwie. Ani o tym, jak i czym żyli dawniej ludzie, co sobie myśleli i dlaczego to się zmieniło. Ani o najważniejszych sprawach dręczących umysł, którymi trapi się filozofia. Ja nie wiem. Jakiś błąd systemu albo grzech pierworodny tu jest winny. Mniejsza. W każdym razie matura to bzdura. Dajmy dzieciom spokój – jeśli chcą studiować, niech nauczą się czegoś, co zada im uczelnia, a potem pokażą, że się nauczyli. Proste i funkcjonalne. Sam tak zdawałem na studia i matura do niczego tu nie była potrzebna. Dali mi dwie książki, przeczytałem, zdałem, więc chyba się nadawałem. Życie naprawdę może być łatwiejsze, gdy zrezygnuje się z kłamstw i gry pozorów.
PS Możecie sobie ten tekst wziąć na zadanie maturalne w przyszłym roku, panie i panowie od matur. Wszak samoświadomość i samokrytycyzm, tudzież odwaga cywilna i inne cnoty Wam nieobce. „Wyjaśnij, dlaczego autor widzi w edukacji szkolnej brak autentyczności i wewnętrzne kłamstwo”. Klucz: bo jest aroganckim dziadersem, besserwisserem i frustratem. Piątka!