Łacina w szkole – kołtuństwa szczyty!
Ministerstwo oświecenia publicznego, czy jak tam je zwą, ogłosiło właśnie wielką innowację programową. Z łaski swojej i czyjej tam jeszcze wprowadza się jedną godzinę lekcyjną, w pierwszej klasie liceum i technikum, z przedmiotu do wyboru: łacinę, filozofię, plastykę bądź muzykę. Tylko nieuk, i to zakłamany, mógł wymyślić coś podobnego.
Przede wszystkim – co za łaska! Będzie nareszcie wychowanie muzyczne w szkole. Tylko co można zrobić przez rok z jedną lekcją muzyki? Albo plastyki? Chyba tylko dowiedzieć się, że to musi być coś bardzo nieważnego, skoro naucza się takich „michałków” nie tylko nieobowiązkowo, lecz w wymiarze kilkunastokrotnie mniejszym niż matematyki, polskiego, nie mówiąc już o religii. Jakiż to brak szacunku dla sztuki!
I jakie upokorzenie dla nauczycieli, którym daje się możliwość wyłącznie opowiadania w kółko tych samych propedeutycznych treści. Tymczasem kultura muzyczna i plastyczna to niezbędny stopień do kultury w ogóle – szansa, jaką dajemy młodzieży z mniejszym kapitałem kulturowym, aby mogła rozwinąć skrzydła. Dlaczego muzyki i plastyki ma się uczyć dziesiątki razy mniej niż literatury ojczystej? Ano dlatego, że literatura jest bardziej „narodowa”. Dzieci mają wszak stać się nie tyle kulturalnymi ludźmi, ile dobrymi i lojalnymi wobec rządu obywatelami patriotami. Muzyka i malarstwo jakoby mniej się do tego nadają. Na szczęście, rzekłbym.
Godzina filozofii przez rok to już nawet nie brak szacunku, lecz dowód kompletnego braku pojęcia, o czym się mówi. To dokładnie tak samo, jak zaproponować godzinę zajęć przez rok z historii albo matematyki. Nikt się tak matematyki ani historii nie nauczy – o czym wie nawet minister. Ale dlaczego nie wie, że przez godzinę w tygodniu w pierwszej klasie nie nauczy się żadnej filozofii ani nie zmądrzeje? No, zawsze to lepiej, niż tracić tę godzinę na jakieś gusła lub tępą propagandę, lecz o żadnej nauce mowy tu być nie może. Ot, takie pogadanki.
Bo przecież filozofować każdy może, prawda? Trochę lepiej lub trochę gorzej. Tylko niewykształcony dureń, który tak właśnie myśli, może proponować szkolną naukę filozofii w takim wymiarze. I tak się dziwnie składa, że ten sam nieuk może uważać za słuszne, aby przez setki godzin męczyć dzieci jedną z dyscyplin filozofii, czyli etyką. Może tak uważać, bo z jednej strony nie ma bladego pojęcia, czym jest etyka i że właśnie stanowi jedną z dyscyplin filozofii, a z drugiej wie doskonale, o co tu chodzi, a mianowicie o usprawiedliwienie masywnego nauczania religii jako rzekomo zrównoważonej przez dostępność lekcji etyki. To osobny temat, o którym pisałem już nieraz, wstrząśnięty niebywałą hipokryzją i głupotą tej „liberalnej parki” religia versus etyka do wyboru.
Idiotyzm, jakim jest sprowadzenie sztuki i filozofii do pozycji szkolnych „michałków”, pogłębia jeszcze horrendalny pomysł z nauczaniem łaciny jako przedmiotu alternatywnego dla sztuki bądź filozofii, i to również w wymiarze jednej godziny w tygodniu przez rok. Czy ktoś słyszał kiedyś, aby w taki sposób można się było nauczyć choćby elementarnej łaciny? Czy ktoś jest tak głupi i załgany, że może udawać wiarę w to, iż po takim „kursie” łaciny którykolwiek uczeń przeczyta jakikolwiek tekst (o ile w ogóle podejmie szaleńczą próbę takiej lektury)?
Ale przecież tu nie o uczenie chodzi, tylko o symbol. Coś się tam komuś kołacze, że dawniej wszyscy uczyli się łaciny i że to takie „tradycyjne” i „kulturalne”. No więc my nie będziemy gorsi, bo my „łacinnicy” i sroce spod ogona nie wypadliśmy. Do tego dochodzi srodze bezmyślna klisza, jakoby nauka łaciny pomagała w nauce innych języków. Czy naprawdę mając do dyspozycji tysiąc godzin i pragnąc nauczyć się francuskiego, lepiej przez pięćset wkuwać łacinę, a przez pozostałe pięćset uczyć się samego francuskiego? Czy od tego będzie się lepiej znało francuski? Please, nie trzeba myśleć, ale można nie robić z siebie idioty, prawda? Milczenie jest złotem. Ćwierćinteligenci lubią tu dodawać na jednym oddechu, że nauka łaciny rozwija logiczne myślenie.
Ależ oczywiście, że tak! Lecz czy może rozwija je choć w ćwierci (skoro już o ćwierciach mówimy) tak szybko i skutecznie jak nauka…. logiki? Tej zaś nie uczy się wcale, bo słynne „logiczne myślenie” tak naprawdę żadnych tam ministrów „po studiach” i innych niedouczonych „programistów” od edukacji nic a nic nie obchodzi, podobnie jak zwolenników „łaciny na godzinę”. Każdy przecież ma dość rozsądku i logiki w swojej głowie, prawda? Jak świat światem – tak właśnie myślały nieuki.
Warto wiedzieć, co się kryje głębiej za tym infantylnym snobizmem, przybierającym dzisiaj groteskową formę „łaciny przez godzinę”. Bo sprawa jest kulturowo ciekawa. Otóż łaciny uczono w szkołach i na studiach całkiem na poważnie nawet wtedy, gdy była już językiem całkowicie martwym i wiadomo było, że prawie żaden z uczniów łaciną katowany nigdy w życiu nie sięgnie do łacińskiego tekstu. Ten upór trwał do połowy XX w. Jego źródło jest osobliwe. W XIX w. nie chodziło o snobizm, bo łacina była wciąż zbyt oczywista i każdy wykształcony człowiek ją znał, choć nie używał.
Tajemnica tkwi w tym, że były dwie łaciny i dwa konkurujące nurty kulturowe – klasyczny i katolicki. Była więc łacina Cycerona i Horacego oraz łacina Wulgaty i Tomasza z Akwinu. Jedni uczyli jej, żeby ludzie mogli odpocząć od wszechobecnego katolicyzmu, zanurzając się w czarownym świecie antyku, a inni po to, by szeregi teologów i innych uczonych w Piśmie katolików nie ulegały przerzedzeniu. I tak to dwie rywalizujące kultury, „pogańska” i chrześcijańska, chcąc nie chcąc wzajemnie się wspierały w dziele utrwalania łacińskich tradycji. A że tradycje to skrajnie sobie wrogie, to już trudno.
Zresztą znalazły się sposoby, żeby jakoś tę opozycję zatrzeć. W końcu taki np. Augustyn był fundamentalistą katolickim, a jednocześnie, jako autor starożytny, pisał z grubsza klasyczną łaciną. W XX w. mało kogo już Rzym i katolicyzm tak naprawdę obchodził, lecz siłą rozpędu długo jeszcze uczono łaciny – jednych, żeby nie „skatoliczeli” ze szczętem, a drugich – wręcz przeciwnie. Ale to są już sprawy nie na ministerialne i kuratoryjne głowy.
PS Tylko proszę mi nie zarzucać, że jestem przeciwnikiem łaciny w szkole! Wręcz przeciwnie. Uważam, że w każdym większym mieście powinna być dla chętnych i zdolnych klasa o profilu klasycznym. Bo łacina i greka to wielki świat i w dodatku nasz świat. Lecz wejście w niego kosztuje lata pracy. Łacina na godziny to potwarz dla kultury, groteska i parodia wykształcenia. Powiem więcej – to prostytuowanie wiedzy, równie obrzydliwe co prostytuowanie ciała.