List do filistrów: nie ma dobrych księży
Od czasów komuny w środowiskach świeckich i demokratycznych pokutuje naiwny sentyment do pewnej grupy księży zwanych otwartymi lub liberalnymi. Nawet jeśli któryś z nich okaże się ostatnim złodziejem i zbereźnikiem, jak to miało niedawno miejsce we Wrocławiu, to zawsze znajdzie się inny na jego miejsce.
Za PRL wystarczyło kilka razy oddać salkę na plebanii, żeby uchodzić za księdza patriotę wspierającego opozycję. Przysługa tego kalibru ze strony zwykłego śmiertelnika nawet nie zostałaby zauważona. Choć (wedle szacunków Kościoła) ok. 10 proc. księży było donosicielami, to wystarczyło tych kilkudziesięciu, na których działalność opozycyjną biskupi przymykali oko, oraz tych kilku, którzy ostro walczyli z komuną w imię skrajnego teokratyzmu, a już dało się wmówić biednym masom inteligencji pracującej, że za komuny Kościół zapisał piękną kartę itp.
Nie zapisał – to takie samo łgarstwo jak tysiące innych, mających przekonać skołowanych ludzi, że jest czymś dopuszczalnym usprawiedliwianie zbrodni Kościoła przez jego dobrodziejstwa oraz że taki (skrajnie amoralny w samym swym zamyśle) „bilans” mógłby być niejednoznaczny. Otóż byłby jednoznaczny – żadne katedry ani przytułki nie zrównoważyłyby w głowie szatańskiego buchaltera nawet tysiąca bestialsko pomordowanych.
Nawet Karol Wojtyła, w żadnej mierze ani stopniu nieodstępujący od najbardziej reakcyjnej wersji katolicyzmu, dążący do teokracji i rzucający Polskę na kolana przed samym sobą (co znalazło swój dosłowny wyraz w tzw. konkordacie – zdradzieckim i niewolniczym akcie upokorzenia wolnego narodu i państwa przed potęgą, o której strach przypomnieć, że najgorliwiej współtworzyła faszystowskie reżimy Europy i Ameryki, bo ktoś mógłby pomyśleć, że może to jakiś wyjątkowy punkt na oszałamiającej liście jego zbrodni), cieszył się do niedawna wśród naszych „umiarkowanych inteligentów” poważaniem jako człowiek światły.
Podobny status miał ks. Tischner, a kto ma go dzisiaj – każdy to wie. Jest takich panów – którzy z jakichś powodów uważają przynależność do organizacji trudniącej się głównie (nie bądźmy jak nienawistnicy w sutannach i niechaj nasz słuszny gniew nas nie zaślepia, tak jak nienawiść zaślepia pana Jędraszewskiego i innych „biskupów” – głównie, a nie wyłącznie) wyłudzaniem pieniędzy, zdobywaniem władzy i przywilejów, za dającą się pogodzić z wypowiadaniem dobrych rad, a nawet moralnych pouczeń – kilku. Niby wiedzą to i owo, niby nie zaprzeczają, a jednak sutanny noszą i uważają, że to jest w porządku. Ba, wierzą w Boga, a nie boją się tego Boga, choć ten, pozwalając, aby historia Kocioła katolickiego była prawie wyłącznie historią nieludzkich zbrodni i zniewolenia, dał więcej niż czytelny sygnał (tysiące sygnałów!), że z całą pewnością nie w tej akurat organizacji znajduje upodobanie.
To niepojęte, że katolicy mogą uważać się za wierzących i nazywać świętym Kościół, który tym bardziej się pyszni, im bardziej szaleje w nim szatan, pobudzający go do kolejnych zbrodni. Pycha i obłuda tego argumentu („czym więcej popełniamy zbrodni, tym bardziej należy nas wspierać i czcić, bo jesteśmy ofiarami szatana”) przechodzi zdolność pojmowania i wyobraźnię zwykłego człowieka – i właśnie dlatego to działa!
Filisterska publiczność, nawet bardzo świadoma zbrodni Kościoła i szaleństwa niektórych jego haniebnych doktryn i twierdzeń, nie tylko na to wszystko się godzi, lecz jeszcze przyklaskuje temu z osobliwą ulgą i radością. Ci ludzie gotowi są robić ze swoich „otwartych księży” niemalże bohaterów. Ba, bywa, że uznają ich autorytet i przypochlebiają się im ludzie niewierzący!
Struktura tego mentalnego infantylizmu jest aż nadto czytelna. Każdy filister, nawet już nie katolik, wywodzi się z katolickiej rodziny i nie chce być z nią skłócony. A jako że sam chodził kiedyś do kościoła, pragnie zachować jakieś minimum lojalności względem samego (samej) siebie, a wraz z tym minimum spójności własnej biografii. „Otwarci” dają sposobność do zawarcia zgniłego kompromisu z samym sobą, z rodziną i otoczeniem. Są bowiem sami dowodem na to, że „nie cały Kościół jest taki” (ale że prawie cały – to już nie problem?).
Owi „cudowni księża” nie mogliby jednakże za takowych uchodzić, gdyby nie drugi filar tej groteskowej konstrukcji. Jest nim przesąd, iż chrześcijaństwo w swej jakiejś czystej postaci jest piękną i wyjątkową ideą moralną. Od tej absurdalnej tezy już tylko jeden krok prowadzi do przewrotnego argumentu, którym od wielu stuleci posługuje się Kościół, „usprawiedliwiając” swe niesłychane zbrodnie.
Argument brzmi: Kościół jest piękną wspólnotą dobrych ludzi wierzących w piękne idee, a jedynie poszczególni ludzi – jako ułomni grzesznicy – dopuszczają się zła. To zło jest wszelako czymś najbardziej obcym i wstrętnym Kościołowi jako takiemu. To znaczy, że jak przez kilkaset lat trzyma się Żydów w gettach i każe im nosić upokarzające oznaczenia, to tylko dwudziestu papieży okazało się nauczycielami Hitlera, lecz generalnie Kościół jest dobry i zawsze chce dobrze. I tak ze wszystkim. Nie wiem, co mają w głowach nasi filistrzy, że kupują tę najczarniejszą obłudę, lecz wiem, dlaczego dali sobie wmówić, że chrześcijaństwo jest czymś dobrym.
A dali sobie to wmówić dlatego, że nic o nim nie wiedzą i gotowi są w każdą bzdurę uwierzyć. Uwierzyli zwłaszcza w dwie. Pierwsza z tych bzdur polega na rozpowiadaniu przez wielu księży kłamstwa, jakoby nieprawdą było, że główna idea chrześcijaństwa jest następująca: tylko chrześcijanie mogą być zbawieni, a kto się nie nawróci i nie będzie posłuszny, ten po wsze czasy będzie się smażył w piekle. Otóż taka jest właśnie najważniejsza spośród idei owego niby to pięknego chrześcijaństwa. Kto nie wie, że taka jest doktryna i komu się ona nie podoba, z całą pewnością nie jest chrześcijaninem i w dawniejszych czasach odpowiedziałby za swoje wątpliwości głową.
Druga bzdura jest jeszcze bardziej porażająca niż to bezwstydne wypieranie się najważniejszej swojej doktryny, na której (jako narzędziu potwornego szantażu i wyłudzenia) zbudowano potęgę Kościoła. Aż wstyd to powiedzieć, ale chrześcijanie, a wraz z nimi postchrześcijańscy filistrzy naszych czasów twierdzą, że chrześcijaństwo przoduje w miłowaniu bliźniego! Ba, niemały odsetek katolików sądzi nawet, że miłość to jakiś wynalazek i specjalność chrześcijaństwa! Nigdy nie słyszałem o pysze równie zawrotnej jak chlubienie się swoją miłością i wyższością z powodu miłości. Przy tym monstrum narcyzmu zestawienie kościelnej „miłości bliźniego” z morzem krwi utoczonej przez kler katolicki (i nie tylko) z jej imieniem na ustach to już tylko przerażająca, groteskowa i masochistyczna zabawa.
Szkoda tylko, że rekwizytem w tych strasznych dekoracjach jest zawłaszczony przez Kościół katolicki, profanowany codziennym, kilkanaście stuleci trwającym nurzaniem w krwi niewinnych ofiar święty symbol krzyża. Jak każdy człowiek mający choć trochę kulturowej wrażliwości odnoszę się z czcią do starożytnego symbolu więzi świata ludzkiego z metafizycznymi zaświatami, jakim jest drzewo, czyli krzyż. Widząc ten święty symbol w rękach nienawistników, którzy śmią przypisywać sobie do niego specjalne prawa i przedstawiać go jako narzędzie tortury, jestem osobiście każdego dnia raniony w swych uczuciach religijnych. A Wy, drodzy filistrzy? Wy też myślicie, że chrześcijanie mają prawo wymachiwać krzyżem, podstawiać go innym pod nos i wołać głosem moralnego szantażysty: patrz, co uczyniono naszemu Panu! Śmiesz nie ukorzyć się przed Tym, który oddał życie za zmazanie Twoich grzechów?
Nie znam, nie słyszałem o czymś bardziej przebiegłym i przewrotnym niż ta manipulacja. A może chrześcijanie nie to mówili i nadal mówią, gdy „nawracają”? Może się przesłyszałem, hę? A może to nie jest ohydny moralny szantaż, lecz tylko pewien „pogląd”, który należy „uszanować”? Zostawiam Was, drodzy filistrzy, samych z tym pytaniem.
A teraz Wy, drodzy księża „otwarci”! Do Was też słowo – słowo ludzkie. Mam nadzieję, że to przeczytacie – wszak z większością z Was znamy się osobiście i raczej te słowa do Was dotrą. Sorry, ale żadne Wasze piękne słówka i gesty nie usprawiedliwiają przynależności do tej organizacji. Dopóki w niej tkwicie, dopóty bierzecie odpowiedzialność za jej czyny – dawne i współczesne.
Możecie mówić ładne rzeczy bez sutanny i koloratki – ale wtedy niewielu już Was będzie słuchało, a i roboty trzeba będzie poszukać. Nie ma zmiłuj – albo jesteście w strukturze, pełniąc tam funkcję listka figowego, który i tak nie jest w stanie osłonić wybujałego sromu Kościoła, albo jesteście poza nią. Krzyku torturowanych i mordowanych nie zagłuszycie. Nawet cisza dołów z tysiącami zamęczonych w ostatnich dekadach irlandzkich dzieci krzyczy głośniej, niż brzmią Wasze kazania i pogadanki.
To nie żarty. Wybór należy do Was – tertium non datur. I nie ma żadnego, absolutnie żadnego znaczenia, czy kłócicie się ze swoimi biskupami, czy nie. Czy jesteście karani, czy nie. Jesteście w firmie, bierzecie od niej pieniądze i jesteście współwinni. Tylko wyjście, ekspiacja i zadośćuczynienie mogą Was uratować. Nie da się zjeść ciastka i nadal je mieć – nie da się korzystać ze statusu księdza i zachować niewinność.
I jeszcze jedno: nie zasłaniajcie się i nie usprawiedliwiajcie wiernością pewnemu Żydowi. To po prostu nie wypada. Ani nic Wam do Żydów i żydowskiej kultury, ani też nawet przed sobą nie zdołacie udać, że coś takiego jak Kościół katolicki mogłoby się wiadomej osobie podobać. Nie zgrywajcie się, że wierzycie w taki absurd – on nie zasłużył na to, żeby rzucać na niego podejrzenie, iż mógłby akceptować coś takiego jak chrześcijaństwo, nie mówiąc już o katolicyzmie. To po prostu obraźliwe.
No i nie nazywajcie się ludźmi religijnymi! Na Boga! Czy nie wiecie, że dla każdego Żyda, dla Jezusa i apostołów oddawanie czci boskiej człowiekowi (nawet mesjaszowi) jest najcięższym z grzechów – najgorszym rodzajem idolatrii? Z religijnego punktu widzenia, a już zwłaszcza z żydowskiego punktu widzenia, który jak najgorliwiej starał się przyjmować kaznodzieja Jezus, to czyste bluźnierstwo. Wiecie o tym zresztą doskonale, ale co tam – skoro można było na tym zbudować imperium zła, to może coś w tym jest?
Coś Wam jeszcze powiem, Wam, „ludziom wiary”. Tylko Wam się wydaje, że jesteście wierzący. To pycha pozwala Wam tak o sobie myśleć, choć każdego dnia oddajecie się kultowi człowieka, a nawet ludzi. Bo religia zaczyna się tam, gdzie kończy się pycha ludu czczącego człowieka jako swe bóstwo. Jeśli czytaliście kiedyś Biblię, to moglibyście zrozumieć przynajmniej tyle z przesłania tych żydowskich podań: Bóg nie jest człowiekiem, a człowiek nie jest Bogiem – to pierwszy artykuł wiary („Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną”).
Ale co Wy wiecie o religii? Więc dajcie sobie spokój i jeśli chcecie jeszcze ocalić swe zbłąkane dusze, to rzućcie tę straszną robotę i zacznijcie uczciwe życie. Na to nigdy nie jest za późno.